Lech Poznań stanowczo wygrywa pierwszy mecz rywalizacji z Żalgirisem Kowno. Sprawa awansu do następnej rundy eliminacji powinna być raczej rozstrzygnięta, nawet jeżeli wymiar kary dla gości byłby dzisiaj niższy. Kolejorz po prostu udowodnił, że jest przynajmniej półkę wyżej.
Lechici dominowali od pierwszego gwizdka sędziego
Jeśli ktoś miał przed meczem wątpliwości, jak może przebiegać to spotkanie, to poznaniacy rozwiali wątpliwości na samym początku. Bardzo aktywni, postawili na posiadanie piłki i atak pozycyjny. Zupełnie jakbyśmy oglądali rywalizację Bayernu Monachium z beniaminkiem Bundesligi. Co tu dużo mówić; to była dobrze naoliwiona maszyna (w tym przypadku lokomotywa ze stolicy Wielkopolski).
Strzelanie zaczął nowy nabytek Kolejorza, czyli Dino Hotić. Wykorzystał dośrodkowanie za obrońców rywali od innego letniego transferu — Eliasa Anderssona. Bośniak miał jeszcze idealną okazję do dubletu, kiedy świetnym długim podaniem do sytuacji „sam na sam” wypuścił go Kristoffer Velde. Podaniem, którego sam Toni Kroos by się nie powstydził.
Wrzutki i długie podania za linię obrony wyglądały tego wieczoru ze strony Lecha zaskakująco dobrze i to po nich podopieczni Johna van den Broma dochodzili do najgroźniejszych sytuacji. Swoją okazję w polu karnym wykorzystał nawet stoper Kolejorza, Antonio Milić, podwyższając rezultat na 2:0 w 41. minucie.
Z przykrych rzeczy, jeszcze w pierwszej połowie z boiska zszedł Filip Marchwiński. Najprawdopodobniej dmuchanie na zimne na ewentualny drobny uraz. W tej sytuacji nie było co ryzykować zdrowiem wychowanka, który bardzo dobrze wszedł w sezon.
W międzyczasie poprzeczkę obił Filip Szymczak. Za to w doliczonym czasie pierwszej połowy prawdziwą bombę na 3:0 odpalił z dystansu Radek Murawski. Polak za pomocą cieszynki przekazał, że wraz z partnerką spodziewają się kolejnego dziecka — nasze gratulacje!
Lech dostał jednak sygnał ostrzegawczy
Druga odsłona meczu przyniosła lekki zgrzyt, kiedy w 57. minucie Anton Fase pokonał Filipa Bednarka. Był to drugi strzał gości w tym meczu (w pierwszej połowie nie oddali żadnego). Co by nie mówić, polski bramkarz nie miał przy tym uderzeniu za wiele do powiedzenia. Po prostu siadło, mówiąc piłkarskim żargonem.
Był to wyraźny sygnał dla Lecha, żeby się nie za bardzo rozluźnić, bo przecież była jeszcze daleka droga do końca. Na murawę wszedł powracający do zdrowia Mikael Ishak i momentalnie dał impuls w ataku (choć nie na tyle intensywny, żeby zdobyć czwartego gola dla Lecha przy Bułgarskiej).
Z czasem widowisko trochę podupadło. Możemy żałować straconej bramki lub tego, że lechici nie zdołali wcisnąć kolejnej, bo dwubramkowe prowadzenie to zdecydowanie za mało, patrząc po różnicy klas obu zespołów. Niemniej jednak oczywistym jest, że na wygranych nie będziemy wieszać psów.