W pierwszych sześciu kolejkach Tottenham zdobył 11 punktów i na ten moment jest na czwartym miejscu w tabeli. Więcej goli od Spurs strzeliły tylko Liverpool, Arsenal i Manchester City. Natomiast mniej straciło jedynie Crystal Palace oraz ponownie The Reds. Biorąc pod uwagę, w jakim położeniu – po nieudanym poprzednim sezonie, w którym Koguty zajęły ostatnie bezpieczne miejsce – Thomas Frank obejmował zespół, jego początek na Tottenham Hotspur Stadium jest obiecujący. Jednak czy sposób gry preferowany przez nowego szkoleniowca nie jest zbyt jednowymiariowy, jak to było w przypadku jego poprzednika Ange’a Postecoglou?
Łatwy terminarz i sporo szczęścia
Patrząc na tabelę i liczbę punktów Tottenhamu, w teorii wszystko się zgadza. Jednak sześć meczów to bardzo mała próbka. Na przestrzeni tak niewielkiej liczby spotkań wyniki nie zawsze odzwierciedlają to, jak na boisku wygląda dany zespół. Bazując na modelu xG (goli oczekiwanych) ze strony Understat w obecnym sezonie Tottenham „powinien” zdobyć około trzech punktów mniej. Większą dysproporcję mają tylko Liverpool i Sunderland. W tabeli sporządzonej na podstawie punktów oczekiwanych Spurs są dopiero na 13. miejscu. Oczywiście różnie można podchodzić do tych statystyk, jednak na przestrzeni całego sezonu zazwyczaj następuje równanie do średniej.
Drugim czynnikiem, na podstawie którego kibice Spurs nie powinni popadać w zachwyt jest terminarz. Tottenham w sześciu pierwszych kolejkach mierzył się z trzema zespołami znajdującymi się aktualnie na trzech ostatnich miejscach – Wolves, Burnley i West Hamem. Pozostałe trzy mecze to rywalizacje z o wiele bardziej wymagającymi rywalami – Manchesterem City, Bournemouth oraz Brighton. Biorąc jednak pod uwagę miejsca przeciwników z poprzedniego sezonu ekipa Franka miała jeden z najłatwiejszych terminarzy na początku tego sezonu.
Tottenham nie wygrywa przekonująco
Teoretycznie siedem punktów ugranych w trzech meczach przeciwko zespołom znajdującym się obecnie w strefie spadkowej to dobry wynik. Ponadto Spurs pokonali Burnley oraz West Ham aż 3:0. Pierwsza wpadka zdarzyła się im dopiero w ostatniej kolejce przeciwko Wolves (1:1). Niemniej jednak, mimo tak wysokich wygranych, Tottenham wcale nie przekonywał w meczach, w których był faworytem. W konfrontacji z The Clarets byli lepsi i wygrali zasłużenie, jednak w pierwszej połowie to rywale oddali dwa razy więcej strzałów (10 do 5). Do bramki na 2:0 Richarlisona spotkanie było dość wyrównane i ciężko stwierdzić, aby Tottenham miał ten mecz pod kontrolą. Podobnie wyglądało spotkanie z West Hamem, w którym Koguty wszystkie trzy bramki strzeliły w drugiej połowie. Punktem zwrotnym tego meczu była czerwona kartka dla Tomasa Soucka w 54. minucie przy stanie 1:0 dla Spurs. Do tego momentu oba zespoły oddały tyle samo strzałów.
To samo zresztą można powiedzieć o spotkaniu z Wolves, które w minionej kolejce zdobyło dopiero pierwszy punkt. Spurs byli lepsi w pierwszej połowie, jednak w przerwie Vitor Pereira zdecydował się zmienić ustawienie zespołu, co zaowocowało lepszą grą w drugiej części spotkania. Tottenham od 54. minuty musiał gonić wynik, jednak przez te 40 minut, aż do wyrównującej bramki Joao Palhinhi oddał tylko pięć strzałów o łącznej wartości 0,19 xG. Piłkarze Franka mieli sporo szczęścia, że udało im się doprowadzić do wyrównania. Wilki były lepsze w drugiej połowie i skutecznie uniemożliwiały Spurs przejęcie kontroli nad spotkaniem. W drugiej połowie Koguty zanotowały tylko sześć kontaktów w polu karnym i wymieniły mniej podań od rywala. Od zespołu będącego zdecydowanym faworytem, mającego niekorzystyny rezultat, należy wymagać znacznie więcej.
Sposób na czołówkę
Tottenham zmuszony gonić wynik był też w meczach z Brighton (2:2) oraz Bournemouth (0:1). O ile w tym pierwszym przypadku udało im się odrobić dwubramkową stratę, tak w starciu z Wisienkami byli bezradni. Spurs przegrywali już od 5. minuty po trafieniu Evanilsona, a mimo to nie byli w stanie zepchnąć ekipy Andoniego Iraoli do defensywy. W całym meczu tylko pięć razy uderzali na bramkę rywali, zanotowali 18 kontaktów w polu karnym, a ich współczynnik xG wyniósł 0,19. Bournemouth skutecznie utrudniało Kogutom progresję piłki w tercję ofensywną dzięki dobrze zorganizowanemu pressingowi. Tottenham był przy piłce przez 61% czasu, jednak większość podań wymienił na własnej połowie.
Jak dotąd najlepsze mecze Tottenham Thomasa Franka rozgrywał niewątpliwie wtedy, gdy nie był faworytem. Co prawda, w debiucie nowego szkoleniowca przegrali mecz o Superpuchar Europy przeciwko PSG po rzutach karnych, jednak było widać wówczas pomysł na to w jaki sposób przeciwstawić się mocniejszemu na papierze rywalowi. Koguty postawiły na wysoki agresywny pressing od początku spotkania, dużo dalekich podań oraz stałe fragmenty gry, chcąc wykorzystać przewagę fizyczną, jaką miał jego zespół. Spurs zagrali w podobny sposób przeciwko Manchesterowi City i zasłużenie wygrali 2:0. Frank już w Brentfordzie pokazał, że potrafi odpowiednio przygotować zespół na starcie z faworytem i nie inaczej jest w Tottenhamie.
Tottenham przypomina Brentford Thomasa Franka
Nowy szkoleniowiec Spurs w bardzo krótkim czasie potrafił przeformatować Tottenham. Z zespołu nastawionego na ofensywę, często grającego zbyt naiwnie, Spurs stali się bardziej wyrachowani i pragmatyczni. Frank potrafi tak dostosować sposób gry swojego zespołu, aby wyeliminować największe atuty rywala i jednocześnie uwypuklić jego słabości. Takie podejście niewątpliwie sprawdza się w meczach z czołówką. Jednak, kiedy to twój zespół jest faworytem trzeba oczekiwać czegoś więcej.
Tymczasem jak dotąd Frank w sposobie kreowania sytuacji bazuje niemal na tym samym, co w Brentfordzie. Tottenham większość akcji przeprowadza skrzydłami, często dośroskowując piłkę w pole karne. Jedynie Nottigham Forest wykonało w obecnym sezonie więcej dośrodkowań. Spurs również bardzo rzadko budują akcje przez środek boiska, częściej kierując je do boku lub decydując się na dalekie podanie. Brentford Franka był bardzo skuteczny, kiedy mógł grać na swoich warunkach. Gdy rywal zostawiał za linią obrony sporo wolnej przestrzeni, The Bees potrafili to wykorzystać. Jednak, gdy byli zmuszeni do gry w ataku pozycyjnym, wówczas często bili głową w mur. Podobnie jak obecny Tottenham bazowali na stałych fragmentach gry oraz dużej liczbie dośrodkowań.
Z jednej strony Thomasa Franka można chwalić za to, jak szybko udało mu się odcisnąć piętno na nowym zespole. W sposobie gry Tottenhamu widać jego rękę i wiele cech wspólnych z jego poprzednią drużyną. Niemniej jednak, kadra Brentfordu nie miała tak wiele indywidualnej jakości, więc ciężko było oczekiwać czegoś więcej. Frank wyciskał z tamtej drużyny prawie maksimum potencjału. W zespole aspirującym do czołówki potrzebna jest jednak większa elastyczność. Tottenham w spotkaniach, w których jest faworytem powienin dominować poprzez posiadanie piłki oraz mieć szerszy wachlarz rozwiązań w ataku pozycyjnym. Inaczej stanie się zbyt jednowymiarowy i przewidywalny dla rywali.