To, co widzieliśmy na Etihad, było kawałem futbolu na najwyższym poziomie. Jednym z najlepszych meczów w tym sezonie. Z jakością, emocjami, pięknymi bramkami i zwrotami akcji. Jednak stroną dominującą od pierwszej do ostatniej minuty niemal bez przerwy był Manchester City. Tworzyli okazje za okazją, wygrywali piłki w środku pola, raz za razem wjeżdżali w pole karne. Mimo to, z Etihad wywieźli jedynie jednobramkową zaliczkę. Real może nie zawiesił im poprzeczki specjalnie wysoko, ale to wciąż Real. I to z panem piłkarzem Karimem Benzemą.
Piorunujący początek
Trener, który wygrał tego wieczoru dużo więcej, to bez wątpienia Guardiola. Idealnie dobrał indywidualności, taktykę, odkrył na światło dzienne słabe strony rywala. Obronił się każdą decyzją. Dzięki temu Obywatele zaliczyli fenomenalne wejście w spotkanie, po trafieniu nikogo innego jak Kevina De Bruyne. Belg rządził i dzielił w pierwszej połowie spotkania, najpierw świetnie wbiegając w pole karne z drugiej linii, gdzie wypatrzył go Mahrez. Później sam wszedł w rolę kreatora, asystując do Jesusa i kreując kolegom kolejne okazje. Gdyby Algierczyk po jego podaniu był nieco skuteczniejszy lub znalazł sposób na podanie do Fodena, gospodarze prowadziliby 3-0 i nawet mentalność Realu nie mogłaby zrobić im już większej krzywdy w dalszej części spotkania. Kevin dzielił i rządził w środku pola. Pokazywał najlepszą wersję samego siebie, czyli najwybitniejszego pomocnika świata.
City w kontrolowaniu spotkania nie przeszkodziła nawet bramka Benzemy, do której jeszcze za chwilę wrócę. Dalsze próby pokonania Cortouisa, wykorzystywanie dynamicznych skrzydłowych, rajdy De Bruyne i dryblingi Mahreza. Intensywność na najwyższym poziomie przez całą pierwszą połowę. Piłkarze z Madrytu nie mieli ani momentu na złapanie oddechu.
Czym zaimponowało City?
Dominacja jest czymś, do czego podopieczni Pepa Guardioli zdążyli już przyzwyczaić. Jednak Real wiele razy pokazywał, że po chwilach słabości przejmowali kontrolę nad meczem, dławiąc próby przeciwnika w zarodku. Tak było już w tej edycji Champions League już z PSG czy Chelsea. W trudnych momentach Królewskim załącza się tryb Liga Mistrzów, w którym podopieczni Carletto są nie do zajechania. Ale nie dzisiaj. Oczywiście, goście strzelili 3 bramki, dzięki którym kwestia awansu wciąż pozostaje otwarta. Lecz warto się przyjrzeć każdej z nich, by dojrzeć, że Real ani na moment nie przejął kontroli. Wszystko było kwestią indywidualności. Czy to Benzema błysnął geniuszem, Vinicius wykorzystał błąd Fernandinho, czy Laporte zbyt łatwo sprokurował karnego. Manchester nie pozwolił im na nic więcej.
Kolejną rzeczą wartą uwagi, jest ogromny potencjał drzemiący w ofensywie Obywateli. Po tym, jak De Bruyne w drugiej połowie zszedł nieco na drugi plan, główne role przejęli Silva, Mahrez i Jesus. Każdy członek ofensywy strzelił bramkę na Etihad. Każdy, poza… Mahrezem. Algierczyka było dziś najwięcej w polu karnym rywali i to on przejmował często najważniejszą rolę w końcowych etapach akcji. Jednak nie sprzyjało mu dziś skuteczności – poza słupkiem, piłka dwukrotnie minimalnie mijała obramowanie bramki po jego strzałach. Słaba postawa Militao czy Alaby, którego później zmienił Nacho, była przez to aż nadto widoczna. I ciężko mi określić, czy to City był tak genialne, czy defensywa Realu aż tak nie dojeżdżała.
Chociaż według goli oczekiwanych byli dzisiaj nawet więcej niż skuteczni, to mogli strzelić nawet i 5 czy 6 bramek. Tego zabrakło, co w połączeniu z dwoma błędami w obronie, nie stawia ich w komfortowej sytuacji. Zamiast sporego prowadzenia, jadą na Santiago Bernabeu jedynie ze skromną zaliczką. I bynajmniej nie jest to wina Pepa, czy to że znów „przekombinował”. Hiszpan zrobił wszystko co mógł, a mimo to dalej nic nie jest rozstrzygnięte. Ale może to i lepiej dla postronnego widza? W końcu można po cichu liczyć na powtórkę w rewanżu. Zwłaszcza, że na Santiago Bernabeu City będzie mogło liczyć na jednego z brakujących dziś asów – Joao Cancelo.