Weekend z Premier League zakończył się najważniejszym meczem 32. kolejki. Newcastle podejmowało na St James’ Park Tottenham. Starcie tych drużyn było bardzo istotne w kontekście walki o miejsce gwarantujące grę w Champions League w przyszłym sezonie. Ten mecz był dużym sprawdzianem dla obu ekip, miał także pokazać, który zespół jest gotowy do walki w przyszłym sezonie na arenie międzynarodowej w najważniejszych rozgrywkach klubowych w piłce nożnej. A może żaden nie jest z nich gotowy? Zwłaszcza że konkurencja nie śpi. Brighton, Aston Villa i Liverpool gonią i chętnie by też zajęli miejsce w TOP4 Premier League na koniec sezonu. Było to arcyważne starcie, którego wynik negatywny mógł bardzo mocno zaboleć jedną z drużyn.
Kompromitacja to mało powiedziane
W 21. minucie spotkania „Sroki” prowadziły z Tottenhamem już 5:0. Tak dobrze czytacie 5:0. Drużyna Cristiana Stelliniego nie wyglądała jak drużyna, wyglądała jak dzieci z orlika, które pierwszy raz wyszły na boisko i nie do końca wiedzą, jak kopnąć piłkę. Newcastle to wykorzystywało, wyglądali przy swoich rywalach jak mistrzowie świata, a strzelanie bramek przychodziło im z niesamowitą łatwością. Już w 2. minucie strzelanie rozpoczął Jacob Murphy. W 6. minucie gola dołożył Joelinton, w 9. minucie ponownie Murphy, a w 19 i 21. minucie dwa gole dołożył Alexander Isak. Niech o bezsilności „Kogutów” świadczy fakt, że w 23. minucie za pomocnika – Pape Matara Sarra został wprowadzony obrońca – Davinson Sanchez. Wychodzi na to, że rywale Newcastle już w 23. minucie zaczęli bronić wyniku. Tylko szkoda, że on był korzystny dla Newcastle i różnica goli wynosiła pięć bramek.
Dewastacja, łomot, lanie. Po prostu brak słów na to co prezentował Tottenham w tym meczu. A raczej czego nie prezentował, bo dopiero w 10. minucie goście pierwszy raz opuścili swoją połowę. Nie przeprowadzili żadnego konkretnego ataku i sprawiali wrażenie drużyny bezsilnej, pogodzonej z losem i po prostu gorszej o trzy klasy. Nie można winić trenera w takim przypadku. Są rzeczy, których trener nie jest w stanie zmienić, nauczyć. Piłkarze wyglądali, jakby na niczym im nie zależało, a grę w drużynie wygrali na loterii. Tak grający Tottenham nie zasługuje na Champions League. Nie zasługuje nawet na grę w europejskich pucharach. Wstyd i nic tylko współczuć kibicom „Kogutów”, że musieli to oglądać. Słowa Antonio Conte wypowiedziane tuż przed jego zwolnieniem pasowały do postawy Tottenhamu w pierwszej połowie idealnie.
Honor uratowany?
W przerwie meczu został zmieniony kapitan drużyny Hugo Lloris. Nie wiadomo, co poszło w szatni. Pewnie padły mocne słowa, a sam Francuz bądź szkoleniowiec postanowili, że zmiana bramkarza jest konieczna. I nie ma się co dziwić. W całej pierwszej połowie na sześć celnych strzałów, Hugo Lloris wpuścił pięć bramek. Nie pomagał swojej drużynie, delikatnie mówiąc. Zastąpił go Fraser Forster. Tottenham w drugiej połowie w jakimś stopniu przypominał drużynę, pokazywał jakiekolwiek chęci i te chęci przyniosły honorową bramkę, którą w 49. minucie strzelił Harry Kane. Newcastle było widać, że ewidentnie spuściło z tonu, prawdę mówiąc nie ma się co dziwić.
Skoro po pierwszej połowie prowadzi się 5:0, to można sobie pozwolić na spokojną kontrolę i wrzucenie niższego biegu. I nawet rozluźnione Newcastle za sprawą Calluma Willsona w 68. minucie podwyższyło wynik na 6:1. Tottenham jedyne na co było stać w tym meczu to na pojedyncze zrywy. Jeden z tych zrywów przyniósł im honorowego gola i to by było na tyle. Newcastle to drużyna poukładana, z pomysłem na siebie, na mecz i to dzisiaj pokazali. Tottenham tego nie ma i mieć nie będzie zbyt szybko. Nie wiadomo ile jeszcze takich lekcji jak ta dzisiejsza musi dostać drużyna z Londynu, aby Daniel Levy zrozumiał, że nie do końca pomaga swojemu klubowi w rozwoju, a wręcz go hamuje. Tottenham zmierza donikąd, Newcastle zmierza po grę w Champions League pierwszy raz od 21 lat i to w dzisiejszym spotkaniu było widać.