Angielski pocałunek śmierci. Dlaczego Brighton spowszedniało?

W poprzednim sezonie byli rewelacją nie tylko Premier League, ale też całej Europy. Po raz pierwszy w historii awansowali do europejskich pucharów, zajmując szóstą lokatę. Ich stylem gry zachwycano się wszędzie, tak jak teraz w przypadku Girony czy Bayeru Leverkusen. Brighton Roberto De Zerbiego wyznaczało trendy w światowym futbolu. Symbolem charakteryzującym Mewy stało się wciąganie rywala do pressingu i wykorzystywanie wolnych przestrzeni za plecami obrońców, które w obecnym sezonie stosuje coraz więcej zespołów. Brighton było powiewem świeżości. Klub, który jeszcze siedem lat temu grał w Championship w wyniku mądrego zarządzania dotarł do czołówki i zagrał bogatszym na nosie.

REKLAMA

Brighton rewelacją poprzedniego sezonu

W poprzednim sezonie o Brighton nie dało się powiedzieć złego słowa. Przed startem rozgrywek stracili Marca Cucurellę, Neala Maupaya i Yvesa Bisosoumę, we wrześniu Chelsea wyciągnęła ówczesnego trenera Grahama Pottera, a w styczniu odszedł najskuteczniejszy wówczas Leandro Trossard. Mimo to, w klubie byli przygotowani na te okoliczności i każdego potrafili zastąpić. Zatrudnienie De Zerbiego okazało się strzałem w dziesiątkę. Pod jego wodzą Mewy rozegrały swój najlepszy sezon w historii. W klubie zgadzało się wówczas wszystko – skauting i rozwój piłkarzy, sposób gry oraz przede wszystkim wyniki. Brighton można było podawać jako przykład perfekcyjnie funkcjonującego klubu.

Mewy nie dostały się do pucharów przez przypadek. Wręcz przeciwnie – zrobiły to w niesamowicie atrakcyjnym stylu. W całym sezonie więcej goli strzeliły jedynie Manchester City, Liverpool i Arsenal. Pod względem liczby wszystkich strzałów oraz tych celnych nie mieli sobie równych. W statystyce xG (goli oczekiwanych) – według danych z Understat – mieli trzeci najwyższy współczynnik. Zresztą na podstawie tych statystyk Mewy powinny mieć czwartą najwyższą liczbę punktów, co dałoby im miejsce w Lidze Mistrzów. Według tego modelu Brighton zasłużyło na aż około dziewięć „oczek” więcej. Wszystko to sugerowało, że w kolejnej kampanii ekipa De Zerbiego może być jeszcze groźniejsza.

Punktowanie na poziomie walki o utrzymanie

I początek rzeczywiście wskazywał na to, że w trwających rozgrywkach Brighton może przebić swój wynik. Mewy rozpoczęły sezon od dwóch zwycięstw 4:1 – z Luton oraz Wolverhampton – i długo trzymały się czołówki. Po szóstej kolejce piłkarze De Zerbiego mieli na koncie 15 punktów (średnio 2,5 na mecz) i zajmowali trzecie miejsce. W tym czasie byli najskuteczniejszym zespołem w całej lidze strzelając aż 18 goli (średnio 3 na spotkanie). Od tego czasu wszystko się jednak posypało. W ostatnich 11 ligowych starciach Brighton zdobyło tylko 11 punktów (1 na mecz) i strzeliło zaledwie 15 bramek (1,36 na spotkanie). W obu przypadkach średnie te spadają ponad dwukrotnie. Zresztą pod względem traconych goli różnica także jest bardzo duża (średnio 1,33 na mecz w pierwszych sześciu kolejkach do 2 w następnych 11).

Nieco lepiej wygląda to w statystyce goli oczekiwanych, choć i tak różnica jest widoczna. Średnie xG na mecz spadło z 2,38 do 1,36. Z kolei – co ciekawe – średnie xGC (gole oczekiwane tracone) także wzrosło z 1,48 do 1,79. Oczywiście Brighton w ostatnim czasie nie ma tyle szczęścia, co w początkowych kolejkach, jednak i tak ich dyspozycja spadła mocno w dół. W tabeli za ostatnich 11 kolejek – czyli od momentu zwycięstwa nad Bournemouth (3:1) – podopieczni De Zerbiego są na 15. miejscu. W tym czasie Mewy wygrały tylko dwa mecze i punktują na poziomie zespołów walczących o utrzymanie. Więcej goli na mecz od nich traci tylko Sheffield.

Trudności z częstotliwością meczów

Porównując Brighton z obecnego sezonu do tego z poprzedniego widać spadek niemal pod każdym względem. W trwającej kampanii Mewy są na siódmym miejscu w liczbie strzelanych bramek i dopiero dziesiątym pod względem goli oczekiwanych. Co prawda, ciągle są w czołówce jeżeli chodzi o oddawane strzały (5. miejsce w liczbie wszystkich uderzeń, 3. w strzałach celnych), jednak nie przekłada się to na jakość kreowanych sytuacji. Roberto De Zerbi nie może też narzekać na brak szczęścia. W tabeli uwzględniającej punkty oczekiwane są dopiero na dziesiątym miejscu.

Dlaczego więc Brighton z rewelacji ligi stało się średniakiem? Odpowiedź jest prosta. Głównym powodem jest łączenie rozgrywek ligowych z Ligą Europy. Michał Probierz powiedział kiedyś, że gra w eliminacjach europejskich pucharów to dla polskich klubów pocałunek śmierci. Tak samo jest w przypadku Brighton. Dopóki ekipa De Zerbiego grała tylko raz w tygodniu trzymała się w czołówce ligi. Problemy zaczęły się wtedy, gdy doszła do tego konieczność występów w Europie.

Zła seria Mew rozpoczęła się od porażki z Aston Villą (1:6). Poprzedziły ją dwa tygodnie, w których Brighton rozegrało cztery mecze. Co prawda, na dalszym etapie sezonu – ze względu na porażkę w Carabao Cup z Chelsea (0:1) – nie byli zmuszeni do tak dużej częstotliwości gry, jednak i tak nie potrafili sobie z tym poradzić. Z siedmiu meczów rozgrywanych po spotkaniach w środku tygodnia Brighton wygrało tylko jeden – z Bournemouth (3:1) po starciu pierwszej kolejki Ligi Europy z AEK (2:3). W pozostałych sześciu zgarnęli tylko trzy punkty, nie potrafiąc pokonać na własnym stadionie Sheffield czy Fulham (dwukrotnie 1:1).

Pierwsze doświadczenie Brighton

Duży wpływ na wyniki zespołu mają również kontuzje. Oczywiście w obecnym sezonie niemal każdy klub grający w europejskich pucharach ma z tym problem. Brighton jednak przed startem rozgrywek zbudowało dość szeroką i wyrównaną kadrę. Roberto De Zerbi bardzo często rotuje składem, przez co trudno powiedzieć, jaka jest obecnie podstawowa jedenastka Mew. Niemniej jednak, w trwającej kampanii kontuzjowanych było już aż 10 piłkarzy. Największym problemem okazuje się zastąpienie Pervisa Estupinana – jedynego nominalnego lewego obrońcy w kadrze. De Zerbi przesuwał tam najpierw skrzydłowego Solly’ego Marcha, a następnie prawego defensora Tariqa Lampteya. Obaj jednak wypadli z powodu kontuzji, przez co w ostatnich meczach grali tam środkowi pomocnicy – Jack Hinshellwood, Pascal Gross czy James Milner. Żaden z nich nie jest w stanie zastąpić Ekwadorczyka.

Dla klubu z The Amex jest to pierwszy sezon w historii, kiedy muszą łączyć ligę oraz europejskie puchary. I dopiero teraz na własnej skórze przekonują się – podobnie jak większość debiutantów – że jest to zupełnie inna dyscyplina sportu. Tak wysoka intensywność grania często okazuje się dla początkujących po prostu nie do przeskoczenia. Co prawda, Mewy wygrały swoją grupę w Lidze Europy – która wcale nie była łatwa – i zameldowały się w 1/8 finału, aczkolwiek odbija się to na wynikach w lidze. Najważniejsze jednak, aby z tego pierwszego razu wyciągnąć wnioski i wrócić lepiej przygotowanym. W przypadku Brighton możemy być raczej o to spokojni.

SPRAWDŹ TAKŻE
Więcej
    REKLAMA
    107,606FaniLubię

    MOŻE ZACIEKAWI CIĘ