Na Elland Road przyjechała drużyna Jurgena Kloppa, która nie poniosła porażki na tym stadionie od siedmiu spotkań. Ostatnia klęska miała miejsce w 2000 roku. „Pawie” w tym sezonie pokonały już jednak Liverpool. Miało to miejsce Anfield, co czyni ich jedyną drużyną, która tego potrafiła dokonać w obecnym sezonie. Jednak Liverpool ten mecz dawno już pewnie wymazał z pamięci i chciał się przełamać, jednocześnie notując udany rewanż. Mimo, że „The Reds” pokazali charakter w meczu z Arsenalem, to na zwycięstwo czekali od meczu przeciwko Manchesterowi United, który miał miejsce ponad miesiąc temu. Liverpool potrzebował przełamania i wydawało się, że Leeds to idealny przeciwnik, by tego dokonać.
Powoli rozkręcają się maszyna
Liverpool zaczął mecz bardzo spokojnie, żeby nie powiedzieć apatycznie. Niewiele udawało się w ataku, a Leeds gdyby tylko było lepszą drużyną, mogło spokojnie to wykorzystać. Tak też się nie stało. Rozkręcał się powoli Liverpool i w końcu dopiął swego. Najpierw w 35. minucie za sprawą Cody’ego Gakpo, a cztery minuty później za sprawą Mohameda Salaha „The Reds” schodzili na przerwę z dwubramkowym prowadzeniem. Po tych golach ewidentnie, a zwłaszcza po tym pierwszym, z drużyny Javiego Gracii uszło powietrze. Tak jakby ktoś im zabrał radość z gry, jak i samą chęć dążenia do zwycięstwa. Nie ma się co dziwić. A Liverpool w pewnym momencie wrzucił wyższy bieg i wyprowadził dwa szybkie ciosy. Leeds z kolei nie miało argumentów na drużynę Jurgena Kloppa. Oddali w pierwszej połowie tylko jeden celny strzał na bramkę Alissona. Próbowali, lecz same próby to nie wszystko. W atakach „Pawi” brakowało konkretów i jakości. Należy też pochwalić Liverpool za to, że wyglądali w swoich ruchach bardzo spokojnie, co w ostatnim czasie rzadko się zdarza w meczach wyjazdowych tej drużyny. Kontrolowali swoje poczynania na boisku, niwelując wszelkie zapędy ofensywne gospodarzy.
Leeds pomaga Liverpoolowi się przełamać
Mówiłem o spokoju Liverpoolu? Trwał on tylko 45 minut. Od razu po przerwie błąd popełnił Ibrahima Konate, który bezlitośnie wykorzystał Luis Sinisterra. Liverpool sam sobie zaczął stwarzać problemy, podłączając do prądu Leeds. Te problemy na szczęście dla gości nie trwały długo. W 52. minucie po podaniu Curtisa Jonesa gola na 3:1 strzelił Diogo Jota. Tym golem Liverpool odzyskał utraconą wcześniej kontrolę nad spotkaniem. Kontrola to jedno, ale zespół coraz to bardziej się nakręcał. W 64. minucie swoją drugą bramkę w tym spotkaniu strzelił Mohamed Salah. Jednak to nie koniec dubletów, taki w 74. minucie zanotował Diogo Jota. W 90. minucie swojego gola po wejściu na boisko dołożył Darwin Nunez, a swoją drugą asystę zaliczył Trent Alexander Arndold.
Salah się przełamał, Jota się przełamał, cała drużyna się przełamała. Bawiła się dzisiaj drużyna niemieckiego szkoleniowca, szczególnie w drugiej połowie. Tego drużyna „The Reds” potrzebowała i Leeds w tym wszystkim bardziej pomagało niż przeszkadzało swoim rywalom. Widać, że obrona Leeds to najgorzej funkcjonująca formacja w tej drużynie, a pięć goli straconych z Crystal Palace to nie była jednorazowa wpadka.
Skandal to mało powiedziane
Nie da obojętnie się przejść obok tego co wydarzyło się poza golami na Elland Road. Sędziowie kolejny raz dali o sobie znać. Przy pierwszym golu dla Liverpoolu Trent Alexander Arnold ewidentnie zagrał piłkę ręką, gdy chciał ją odzyskać dla swojej drużyny. Oczywiście gwizdek sędziego milczał, a gol został uznany. Kolejna kontrowersja sędziowska w Premier League psująca całe widowisko i budząca niesmak. Ta bramka to nawet nie jest kryminał, a jawne oszustwo. Tak to wyglądało i nie bójmy się tego mówić. Jednak spokojnie. Howard Webb znowu zadzwoni do właścicieli Leeds, wszystkich przeprosi i za kilka spotkań znowu wydarzy się coś podobnego. Powyższa sytuacja to jedna z najbardziej absurdalnych pomyłek sędziowskich, jakie w ostatnim czasie mogliśmy zobaczyć. Od dzisiaj piłka nożna to gra, w której można używać rąk? Tak najwyraźniej zasady futbolu widzą angielscy sędziowie.