Real Madryt ma chrapkę na 15. Puchar Europy i na początku swojej drogi podejmował debiutujący w rozgrywkach Union Berlin. „Królewscy” rozpoczęli zmagania w La Lidze od pięciu zwycięstw z rzędu. Półfinaliści zeszłorocznej edycji Ligi Mistrzów przegrali tylko jedno z ostatnich 13 spotkań z niemieckimi rywalami w tychże rozgrywkach. Wówczas lepsze było Schalke. Zespół Carlo Ancelottiego przed meczem był niepokonany u siebie w Champions League od kwietnia 2022 roku. Dla Unionu jest to „mecz roku”. Szansa na pokazanie się i czerpania jak najwięcej radości z gry z takim rywalem, jakim jest Real Madryt. Faworyt tego meczu był tylko jeden, lecz jak wiemy, debiutanci często bywają nieobliczalni.
Brak strachu w drużynie gości
Wydawało się, że skoro Union Berlin debiutuje w rozgrywkach Champions League, to większość piłkarzy tego klubu wyjdzie na murawę zestresowana. Jednak od samego początku podopieczni Ursa Fischera widzieli, co chcą osiągnąć na boisku. Nie wyglądali zbytnio na ludzi spiętych czy przestraszonych klasą rywala. Próbowali swoich sił głównie za sprawą bocznych sektorów i licznych dośrodkowań. Dodatkowo świetnie byli zorganizowani w obronie, z czym kompletnie nie mógł sobie poradzić Real.
Królewscy stwarzali sobie wiele sytuacji. Jednak nie były one 100% i często brakowało wykończenia. Podopieczni Carlo Ancelottiego grali tak jakby na niższym biegu. Ich gra była bardzo przewidywalna i bezpieczna. Brakowało zrobienia czegoś nadzwyczajnego. Piłkarza, który zrobi coś ponadto i wyprowadzi swoją drużynę na prowadzenie. Real przeważał, lecz tak naprawdę nic z tego nie wynikało. Nie cisnęli swoich rywali, co mimo wszystko było dość dużym zaskoczeniem, a miłą niespodzianką dla niemieckiego zespołu. Wiedzieli goście, że urwanie jakiegokolwiek punktu w tej rywalizacji potraktowaliby jako gigantyczny sukces. Bezbramkowy remis, z którym obie drużyny schodziły na przerwę, satysfakcjonował tylko jeden zespół. Bez wątpienia nie był to Real Madryt.
Brak skuteczności
Gdy tylko druga połowa spotkania się rozpoczęła, Real Madryt ruszył z dwojoną siłą na swoich rywali. O ile w pierwszej połowie brakowało większej ilości konkretów, to po przerwie nie można było na to narzekać. Jednak można było ciągle się czepiać skuteczności Królewskich. Z minuty na minutę coraz bardziej nacierali, lecz nie potrafili znaleźć drogi do bramki. Cytując klasyka: „piłka nie chciała wpaść”. Real emanował determinacją i chęcią strzelania gola. Niestety dla nich znalezienie drogi do bramki rywala w tym meczu było bardzo trudnym zadaniem. Union tak naprawdę tylko się bronił. Goście zostali wyłączeni z gry i zdominowani. Jedyne co im pozostało to liczenie na jakiekolwiek kontrataki i modlenie się o dowiezienie bezbramkowego remisu.
Apatia. To chyba dobre słowo, które opisuje poczynania ofensywne piłkarzy Realu Madryt. Joselu tak naprawdę wygrał każdą walkę w powietrzu, lecz co z tego skoro nie potrafił strzelić gola. Brakowało dzisiaj u Królewskich prawdziwego killera pola karnego, którym niestety nie jest hiszpański napastnik. Wykreowane okazje to nie wszystko. Trzeba je jeszcze umieć wykorzystać. Jednak jeśli pojawiają się kłopoty w Realu Madryt, to pojawia się Jude Bellingham. W przedostatniej minucie doliczonego czasu gry angielski pomocnik dał Królewskim zwycięstwo.
Męczył się Real niesamowicie. Zasługiwał na zwycięstwo i udało im się je wyszarpać. Brawa dla Unionu za walkę. Cierpieli dzisiaj na boisku. Byli bardzo blisko wywiezienia cennego punktu. Nie wyszli na ten mecz spięci, za co jak najbardziej należą im się brawa. Jak nie idzie, to trzeba umieć wygrywać i dzisiaj po raz kolejny Królewscy to pokazali.