Lech Poznań już w niczym nie przypomina siebie z końcówki sezonu 23/24. Od 21 lipca Kolejorz przegrał tylko jeden mecz, na wyjeździe z Widzewem. Po 7. kolejkach poznaniacy byli liderem PKO BP Ekstraklasy, a Niels Frederiksen został ogłoszony najlepszym trenerem sierpnia w lidze. To nie jest dzieło przypadku – choć Lech nie strzela tak dużo, jak ich dzisiejszy rywal w poprzednim sezonie, to świetnie radzi sobie w obronie. Na Bułgarską przyjechał dziś zespół Jagiellonii Białystok. Podopieczni Adriana Siemieńca nie są na fali wznoszącej, jak ich rywale. Szczęśliwie dla białostoczan, przed przerwą reprezentacyjną przełamana została seria 6 porażek z rzędu. To nie jest jeszcze ta Jaga, jaką obserwowaliśmy w minionym sezonie, lecz nadal należy się z nią liczyć.
Pełna dominacja, zasłużone gole
Jedyny pozytyw, jaki wyniknął z gry Lecha w pierwszych minutach tego meczu było bardzo wysokie posiadanie piłki. Ono przekraczało bowiem 70%. Konkretów mimo wszystko brakowało – ani jeden strzał w pierwszych 10 minutach, a gra Kolejorza sprowadzała się głównie do wymiany podań między piłkarzami ekipy z Wielkopolski. Jednakże w 10. minucie gospodarze mieli ciekawą akcję, która nie została odpowiednio wykorzystana. Bryan Fiabema wyłożył piłkę Afonso Sousie, lecz Portugalczyk nie zdołał tej okazji wykończyć. Lech ospale zaczął ten mecz, lecz z każdą akcją się rozkręcał. Jagiellonia była zmuszana do gry w obronie, choć w 15. minucie mogła wysunąć się na prowadzenie. Mogła, gdyby Jesús Imaz wcześniej ruszył do piłki.
Dla Lecha to był sygnał ostrzegawczy, którego nie zignorował. Poznaniacy ponownie przejęli kontrolę nad przebiegiem spotkania i wciąż przeważali na boisku Enea Stadionu. Podopieczni Nielsa Frederiksena szukali bramki otwierającej wynik, starali się kreować ataki ofensywne i w końcu im się to udało. W 25. minucie zupełnie niepilnowany Sousa poszukał sobie miejsca do oddania strzału za polem karnym. Uderzył z daleka, pokonując w widowiskowy sposób Maxa Stryjka. Co jak co, ale Lech zapracował sobie na tego gola i byłoby niesprawiedliwym, gdyby to Jaga pierwsza wysunęła się na prowadzenie.
Jeśli wierzyć statystykom, to bramka Sousy już wtedy decydowała o wyniku końcowym meczu. Przedtem w sezonie 24/25 nie było jeszcze ani jednego przypadku, żeby Lech przegrał mecz, strzelając gola jako pierwszy. Patrząc na grę podopiecznych Frederiksena, to wszystko wskazywało na kolejne zwycięstwo. Kolejorz był szybszy, skuteczniejszy, efektowniejszy i dokładniejszy. Krócej ujmując, przeważał na każdej płaszczyźnie. Dla Jagi to nie był koniec problemów. W 38. minucie Adrian Diéguez otrzymał czerwoną kartkę – kopnął w powietrzu Mikaela Ishaka, nie atakując przy tym piłki. Wkrótce potem za ten faul Dino Hotić skarcił białostoczan po raz drugi, i to bezpośrednio z rzutu wolnego.
Marazm Jagiellonii, zabawa Lecha
Czy Lech odpuścił w drugiej połowie i grał na utrzymanie wyniku? Oczywiście, że nie. W 47. minucie mogło być już nawet 3:0. Fiabema ponownie świetnie odnalazł kolegę, tym razem Antoniego Kozubala, ten zgrał potem do Sousy. Okazja była bardzo dobra, jednak obrońcy Jagi zachowali czujność. 5 minut później Kolejorz miał kolejną szansę po dobrej wrzutce Hoticia, lecz Antonio Miliciowi zabrakło nieco celności. Przyjezdni z Podlasia nie mieli praktycznie żadnych argumentów, żeby postawić się poznaniakom. Aż dziw bierze, że sezon temu strzelili w Ekstraklasie aż 77 goli. Co prawda w drugiej połowie wybierali się z piłką na bramkę Bartosza Mrozka nieco częściej niż w pierwszej, ale co z tego, skoro w parze z tym nie szły jakiekolwiek okazje na bramkę kontaktową?
Lech bawił się grą i robił na boisku, co chciał, a przeciwnicy jakoś szczególnie w tym im nie przeszkadzali. O ile wcześniejsze słabe mecze można było tłumaczyć napiętym grafikiem, o tyle ten argument w starciu z Lechem nie przejdzie. Białostoczanie mieli bowiem aż 2 tygodnie na zregenerowanie się. Poznaniaków w ogóle to nie interesowało, a trzeci gol wisiał w powietrzu. W 71. minucie Mikael Ishak mógł wpisać się na listę strzelców, jednak szwedzki snajper za bardzo się pośpieszył.
DE-KLA-SA-CJA!
Gol na 3:0 dla Kolejorza wydawał się być kwestią czasu. Pozostało jedynie pytanie, czy padnie on w ciągu 20 minut, pozostałych do końca spotkania. Fajnie dla kibiców, że Lech grał z bardzo ofensywnym nastawieniem. Jeszcze lepiej by było, gdyby skuteczność była na nieco wyższym poziomie. W drugiej połowie podopieczni Nielsa Frederiksena oddali więcej strzałów niż w poprzedniej odsłonie meczu, jednakże, jak na złość, nic do bramki nie chciało wpaść. W 78. minucie pomocną dłoń wyciągnął do nich Michal Sáček. I to dosłownie – dotknął piłki ręką we własnym polu karnym. Jedenastkę wykonywał Filip Szymczak, a młodzieżowy reprezentant Polski pewnym uderzeniem pod poprzeczkę podwyższył prowadzenie. Sześć minut później upokorzoną już Jagiellonię jeszcze dobił Ali Gholizadeh, po podaniu Stjepana Lončara i rykoszecie Jetmira Halitiego. A to, ku uciesze poznaniaków, nie był koniec. Piątego dla Lecha gola strzelił Filip Jagiełło, ustalając wynik końcowy.
Kilka miesięcy temu, pod wodzą Mariusza Rumaka, grę Lecha można było opisać tytułami zeszłorocznych filmów Tomasza Ćwiąkały o reprezentacji Polski. Dziś, ale nie tylko w tym sezonie, było zupełnie inaczej. Ofensywny, uśmiechnięty i energiczny Lech zdawał się świetnie bawić na swoim stadionie z obecnym mistrzem Polski. Jaga z kolei w niczym nie przypominała siebie z zeszłego sezonu. Nijacy jak rynek w Kutnie białostoczanie nie pokazali sobą absolutnie nic. Jedyne, co piłkarze Jagi przywiozą z Poznania, to srogie baty, -5 do bilansu bramkowego, krytykę kibiców i po rogalu świętomarcińskim. Podopieczni Adriana Siemieńca muszą się poprawić, bo ich postawa nie napawa optymizmem przed startem Ligi Konferencji.