Borussia Dortmund ponownie musiała obejść się smakiem Mistrzostwa Niemiec. Tym razem (w przeciwieństwie do dwóch poprzednich sezonów) nie zajęli drugiego, a trzecie miejsce w ligowej tabeli Bundesligi – ulegając przy tym RB Lipsk, czy klasycznie już – Bayernowi. Paradoksalnie jednak ten wynik może w pewnym sensie satysfakcjonować, ponieważ Borussen w minionym sezonie przechodzili naprawdę wiele kryzysów – na różnych płaszczyznach. Mowa m.in. o wahaniach formy, niezbyt trafnych ruchach transferowych, zmianie trenera czy pladze kontuzji. Co prawda, ostatnie tygodnie może nie ukazywały drogi z piekła do nieba, ale do czyśćca już tak. Czyśćca, który może okazać się przystankiem do nieba w następnym sezonie. Chociaż z pewnością to bardzo optymistyczne podejście, podejście kibica. I tym akcentem chciałbym Was zaprosić do subiektywnego podsumowania sezonu Borussii Dortmund, właśnie w wykonaniu sympatyka żółto-czarnych.
Oczekiwania
Lucien Favre budował drużynę z Dortmundu przez ponad dwa lata. Pewnie jeśli ktoś by mu powiedział zeszłego lata, że w samym środku rozgrywek zostanie wylany i odstawiony z kwitkiem, to sam by nie dowierzał. Szwajcar przyszedł po dość słabym sezonie 17/18 i wówczas nikt nie oczekiwał od niego większych sukcesów w debiutanckim roku, a przekazania nowej i świeżej wizji drużyny. Niespodziewanie jednak Borussia bardzo mocno zachwiała równowagę w Bundeslidze i była bliska zdetronizowania Bayernu Monachium. Ostatecznie jednak zakończyli batalię na pozycji wicelidera, zdobywając przy tym 76 punktów. Co tu dużo mówić, zrobił się niezły „hype” na Mistrzostwo przy Signal Iduna.
Sezon 18/19 miał być właśnie „tym sezonem”, w którym to Borussia Dortmund zrzuci Króla z tronu. Tymczasem powtórzono „jedynie” sukces sprzed roku, czyli dopisano kolejny srebrny medal do kolekcji. Sezon 2020/21 miał być podsumowaniem pracy Luciena Favre’a w BVB, którą wszyscy w Dortmundzie chcieli przypieczętować wymarzonym Mistrzostwem. Zwłaszcza że po tym czasie kontrakt ze szkoleniowcem się kończył, więc dla niego również było to „być albo nie być” przy ławce trenerskiej Borussii. Tak naprawdę po roku pracy stworzył zespół, który był poukładany i dobry, ale ostatecznie nie potrafił wytrzymać presji oczekiwań i zawodził w najważniejszych momentach. Wszyscy dobrze zdajemy sobie sprawę, że maszyna z Dortmundu najczęściej zatrzymywała się na potworze z Monachium w Der Klassikerze. Wówczas dyskutowano o tej nieszczęsnej mentalności, a raczej jej braku. Ten rok miał z kolei wszystko wyjaśnić, poprzez postawienie kropki nad „i” lub jej przekreślenie.
Początek, brutalna rzeczywistość
Trener Favre jednak dość szybko poczuł brutalną rzeczywistość, ponieważ został zwolniony już po 11. kolejkach, co spowodowało zmiany w priorytetach na ten sezon dla całego BVB. Trzeba było na nowo rozdawać wszystkie karty. Ale na spokojnie. Jak zespół zaprezentował się do tego czasu? 6 zwycięstw, 1 remis, 4 porażki – umówmy się, mocno średnio. Nie tak powinny wyglądać wyniki drużyny, która jest głodna Mistrzostwa Niemiec i chce zrzucić z tronu prawdziwą bestię. A na taki zespół malowano właśnie BVB przed rozpoczęciem zmagań. Jednak po 8. kolejkach Borussia zajmowała najwyższe miejsce w tym sezonie ligowym – drugą lokatę. Wówczas wygrali 6/8 spotkań, natomiast dwie porażki miały miejsce przeciwko FC Augsburg (0:2) i Bayernowi w Der Klassikerze (2:3).
Co trzeba zaznaczyć, ziarno zwątpienia zostało zasiane jeszcze przed startem Bundesligi, tuż po Superpucharze Niemiec, który ostatecznie podnieśli Bawarczycy. Ekipa z Dortmundu miała wówczas dużą szansę, by powalczyć o to trofeum, ale kompletnie niezrozumiałe decyzje o zmianach podjął szkoleniowiec, odsuwając przy tym swoich podopiecznych od triumfu. Do teraz nie mogę pojąć tamtych wyborów. Ale prawdziwa lawina zaczęła się w 9. kolejce, gdy Borussia przegrała z FC Koln (1:2), zremisowała z Eintrachtem Frankfurt (1:1), a na sam koniec została poskromiona przez VfB Stuttgart, aż 1:5 (!). Śmiem wątpić, że gdyby nie genialny Erling Haaland, to trener Favre mógłby nawet szybciej pożegnać się z posadą. Ale może to tylko szczegół. Najważniejsze było to, że cierpliwość władz w Dortmundzie się skończyła, ponieważ szwajcarski zegarek przestał funkcjonować, tak jak powinien.
Zmiany
Trenerem tymczasowym został wówczas ogłoszony Edin Terzić, czyli człowiek bez większego doświadczenia, ale za to z ogromnym sercem do Borussii. Postawiono na osobę, która w Dortmundzie trenowała drużyny młodzieżowe, odpowiadała za skauting, ale najczęściej pełniła rolę asystenta pierwszego trenera. 38-letni Edin wyróżniać mógł się tym, że od zawsze kibicował BVB. Urodzony w niemieckim Menden, które znajduje się zaledwie około 40 kilometrów od Dortmundu.
Czy mógł gwarantować świetny warsztat trenerski? Nie. Za to przygotowanie na płaszczyźnie mentalnej? Owszem. Sami pisaliśmy o tym, że już ponad dekadę temu zasiadał na trybunach, by oglądać mecze w wykonaniu Borussii Dortmund jako zwykły kibic. Szansa, jaką dostał od władz klubu była marzeniem, a Edin Terzić podszedł do niej z ogromną motywacją. Miał bardzo dobry kontakt z zawodnikami, dzięki czemu stopniowo mógł budować swoją pozycję, mimo że był tylko szkoleniowcem tymczasowym. A w późniejszym etapie ogłoszono, że od nowego sezonu funkcję pierwszego trenera przejmie Marco Rose (z Borussii M’Gladbach).
Czarne chmury
Edin Terzić nie miał najlepszego początku. Jego ekipa – jak to mówią – musiała się rozkręcić. Ale zanim to nastąpiło, nad Dortmundem zdążył się zebrać zarne chmury. Po drugim meczu w tym sezonie Bundesligi z Eintrachtem wydawało się – pozwólcie że tak to ujmę – pozamiatane. Strata na pierwszy rzut oka była niezbyt możliwa do odrobienia. Co mogło przynieść opłakane skutki, ponieważ wykluczało to BVB z następnej edycji Ligi Mistrzów. A jak dobrze wiemy, brak gry w tych rozgrywkach wiąże się z dużymi stratami finansowymi, nie mówiąc już o prestiżu.
Niespodziewane, filmowe zakończenie…
Borussia Dortmund w niespodziewany sposób ożywiła się w końcówce sezonu i zaczęła wyglądać jak zupełnie inny zespół, autentycznie. Jeszcze kilka tygodni temu obawiano się o końcowy rezultat sezonu, a Ci zdołali wskoczyć na 3. miejsce w lidze oraz sięgnąć po Puchar Niemiec. Idealny przykład tego, że nieważne jak zaczynasz, a ważne jak kończysz.
z Łukaszem Piszczkiem w roli głównej
Nie będziemy się rozwodzić o Łukaszu Piszczku, ponieważ o nim napisaliśmy już osobny tekst, ale…
Łukasz Piszczek początkowo miał kończyć swój ostatni sezon w BVB w cieniu. Tymczasem to on w samej końcówce sezonu wskoczył do pierwszego składu i ustawiał drużynę z tyłu niczym stary „wyga”. Doświadczenie, umiejętności, profesjonalizm. Polak spędził w Dortmundzie ponad dekadę, a mając 36 lat na karku i tak był głodny sukcesów. Niczym prawdziwy lider poprowadził swój klub na finiszu do ligowego Top 3 i triumfu w Pucharze Niemiec. Da się? Da się, tylko trzeba się nazywać Łukasz Piszczek. Piszczu, naprawdę, brawa. Drugiego takiego już nie będzie (i nie jest to na wyrost).
Podsumowanie w liczbach
Borussia Dortmund w sezonie 2020/21…
W Bundeslidze:
- 34 spotkania (20 zwycięstw, 4 remisy, 10 porażek)
- Średnia punktów na mecz 1,88
- 75 goli zdobytych, 46 straconych
- Trzecie miejsce w tabeli Bundesligi
W Lidze Mistrzów:
- 10 spotkań (5 zwycięstw, 2 remisy, 3 porażki)
- Awans z grupy z drugiego miejsca
- 19 bramek zdobytych, 13 straconych
- Opadnięcie z rozgrywek w 1/4 po porażce z Manchesterem City (który dotarł do finału)
Pucharze Niemiec:
- 6 spotkań, 6 zwycięstw*
- 20 bramek zdobytych, 3 stracone
- Zwycięstwo w całym turnieju po finale z RB Lipsk (4:1)
*system meczowy bez spotkań rewanżowych
Jeśli podobają Wam się tego typu artykuły, to koniecznie sprawdźcie nasze media społecznościowe, by być na bieżąco…
Facebook
Instagram
Twitter
Grupa