Los nie mógł zaserwować Burnley trudniejszego meczu po powrocie do Premier League. Pierwszy mecz sezonu i od razu starcie ze zdobywcą potrójnej korony – Manchesterem City. Dodatkowo spotkanie posiadało pewnego rodzaju smaczek. Trenerem „The Clarets” jest legenda City, Vincent Kompany. Mieliśmy zatem spotkanie uczeń vs mistrz. „Obywatele” chcieli dobrze wejść w kolejny sezon. Doskonale wiedzą, że jeśli myślą o czwartym mistrzostwie z rzędu to od samego początku zmagań nie mogą tracić punktów. Tym bardziej z beniaminkiem ligi. Burnley chciało pokazać się z jak najlepszej strony, lecz na maszynę Pepa Guardioli ciężko znaleźć sposób.
Wszystko po staremu?
Fani Premier League oczekiwali z wytęsknieniem na powrót rozgrywek, a już w 4. minucie przypomniał im o sobie Erling Haaland. „Obywatele” szybko objęli prowadzenie, lecz nie grali tak jak zawsze po strzeleniu pierwszego gola. Zazwyczaj po „napoczęciu” przeciwnika szli po kolejne ciosy, aby osiągnąć bezpieczną przewagę. Dopiero później wrzucali niższy bieg i spokojnie kontrolowali boiskowe wydarzenia. Tym razem było inaczej. Burnley grało swój futbol. Grali na tyle, na ile potrafili. Wyglądali co najmniej nieźle na tle takiego giganta, jakim jest Manchester City. Nie pękali na robocie i szukali swoich szans.
A goście nie atakowali z coraz to większą intensywnością, jak to często mają w zwyczaju. Grali bardzo spokojnie i dość apatycznie. Z biegiem czasu zaczęli nawet momentami oddawać pole gry. Drużyna Vincenta Komapnego nie poddawała się i nie zamierzała składać broni. „Obywatele” wyglądali na zespół mało pewny i będący w nie najlepszej dyspozycji. Ciężko się gra z beniaminkami na starcie sezonu. Takie drużyny od samego początku chcą się pokazać z jak najlepszej strony. Tym bardziej chcieli zaistnieć, ponieważ wiedzieli, że mają naprzeciw siebie najlepszą drużynę w Europie.
Burnley w pewnym momencie pierwszej połowy zrobiło błąd, oddając swoim rywalom piłkę. Manchester City w ataku pozycyjnym to drużyna kompletna. Spokojnie czekali na lukę w obronie swoich rywali i w 36. minucie Erling Haaland strzelił swoją drugą bramkę w spotkaniu. Kolejny dzień w biurze dla Norwega chciałoby się rzec. Kolejny sezon, a bestia nadal kąsa. Od samego początku norweski snajper pokazuje całej Premier League, że ma chęć zdobycia kolejnej korony króla strzelców. Lepiej nie dało się tego pokazać.
Spokój mistrza
Opanowanie. To słowo, które charakteryzuje zachowanie drużyny Pepa Guardioli w drugiej połowie. Próbowali strzelić trzeciego gola, lecz można było odnieść wrażenie, że nie była to konieczna sprawa. Burnley dalej starało się cokolwiek zrobić w tym meczu, lecz są na ten moment za słabą drużyną. Po prostu. Jednak nie jest to żaden powód do wstydu. Z taką grą podopieczni Vincenta Kompany’ego powinni być spokojni o wywalczenie utrzymania. Mieli swoje momenty w tym spotkaniu. Nie pozostawali dłużni działaniom swoich rywali. Skoro potrafili pokazać parę akcji w meczu z takim rywalem jak Manchester City to dlaczego nie mieliby tego zrobić np. z Crystal Palace. Jest potencjał w tej drużynie. Pierwsze koty za płoty, dlatego z tygodnia na tydzień powinno być coraz lepiej.
„Obywatele” czekali, spokojnie rozgrywali piłkę, aż w końcu w 76 minucie przyszedł rzut wolny. W zamieszaniu w polu karnym najlepiej odnalazł się Rodri i to właśnie Hiszpan podwyższył prowadzenie swojej drużyny. Cała drużyna grała jednak na połowę swoich możliwości. Było to widać w zachowaniu zawodników. To właśnie czyni Manchester City drużyną absolutnie wybitną. Zaczęli sezon na spokoju, zaznaczając chęć zdobycia kolejnego mistrzostwa. A Vincent Kompany jeszcze musi poczekać na swoje pięć minut w pojedynkach ze swoim byłym szkoleniowcem. Pewnie jeszcze przyjdzie i na niego czas. Póki co jednak daleko do tego, aby mówić, że uczeń przerósł mistrza.