Borussia Dortmund po „zwycięskim” remisie z Bayernem Monachium prężyła muskuły, deklarując chęć walki o czołowe lokaty. Union Berlin był co prawda liderem Bundesligi i grał na własnym terenie, ale wielu niemieckich ekspertów sugerowało prosty scenariusz. Podopieczni Edina Terzicia mieli zweryfikować ekipę ze stolicy Niemiec, samemu pokazując mistrzowskie aspiracje. Co mogło pójść nie tak? Goście najwyraźniej tak bardzo wierzyli w swoje siły, że przespali początek meczu, a Union bezlitośnie to wykorzystał.
Z perspektywy całego meczu, moglibyśmy napisać, że o wygranej Unionu Berlin zadecydowały błędy Borussii Dortmund
Gregor Kobel już w 8. minucie gry potknął się o własne nogi, przepuszczając futbolówkę. Z prezentu skorzystał Janik Haberer. Jakiekolwiek zamierzenia przedmeczowe szlag trafił z powodu błędu indywidualnego golkipera Borussii Dortmund. Pech? No cóż, osobiście nie widzę sensu w usprawiedliwianiu bramkarza. To był gol, który zdecydowanie obciąża jego konto i nie ma sensu z tym dyskutować, nawet jeśli nawierzchnia była śliska.
Borussia punktowała, ale jedynie statystykami posiadania piłki. Podania? Głównie do tyłu, brakowało ofensywnych prób mogących zrobić różnicę. Union po 21 minutach prowadził już 2:0, tym razem stratę futbolówki zaliczył Karim Adeyemi, a Haberer bez większego problemu dopełnił formalności. Union miał to, czego chciał. Borussia Dortmund skazała się na bicie w berliński mur — co było o tyle bezsensowne, że gra ofensywna gości kulała pod każdym możliwym względem. Zbyt wolno, niedokładnie, bez podejmowania ryzyka. Postawa Borussii Dortmund była niezwykle przewidywalna.
Dla Dortmundu porażka jest… niczym szczególnym
Mówimy o zespole, który na zmianę notuje lepsze i gorsze rezultaty. Dziś przegrali z Unionem, za chwilę zagrają jakieś dobre spotkanie, pewnie ogrywając mocnego rywala i tak w nieskończoność. Union pokazał, że trzeba się z nim liczyć. To był kapitalny taktycznie występ, który dał sygnał, że Berlińczycy to nie tylko chwilowa ciekawostka, ale poważny pretendent do tytułu.