Wąska kadra i pojedyncze zrywy. Jak Burnley spadło z Premier League

W ostatnich latach Burnley ugruntowało swoją pozycję w Premier League. To wyjazd na Turf Moor w poprzednich sezonach zastąpił słynny deszczowy wieczór w Stoke. I choć nie zawsze było w tym wiele prawdy, Burnley stało się symbolem starej angielskiej szkoły kick&rush opartej na dalekich podaniach i bezpośrednim stylu gry. Wielu fanów angielskiej piłki po cichu im kibicowało, wiedząc że Sean Dyche osiąga wyniki ponad stan. Jednak aż tak długo nie można było oszukiwać przeznaczenia. Po sześciu latach Burnley pożegnało się z elitą, a w Championship – z Vincentem Kompanym u steru – mają rozpocząć nową erę.

REKLAMA

Zwolnienie Seana Dyche’a

W minionym sezonie kibice The Clarets z pewnością nie mogli narzekać na nudę. I to nie tylko dlatego, że do samego końca walczyli o utrzymanie. Przede wszystkim po prawie dziesięciu latach klub rozstał się z Seanem Dychem. Angielski trener dwukrotnie awansował z Burnley do Premier League oraz zdołał zakwalifikować się do eliminacji Ligi Europy. Biorąc pod uwagę możliwości finansowe klubu, był to dla nich nieprawdopodobny sukces. Dyche w ciągu swojej prawie 10-letniej kadencji na Turf Moor wycisnął z tego zespołu absolutne maksimum, przez co stał się żywą legendą klubu. Jednak gdy widmo spadku coraz mocniej zaglądało w oczy, właściciele nie mieli sentymentów.

Niemniej jednak Dyche i tak dostał spory kredyt zaufania. 50-letni szkoleniowiec został zwolniony w kwietniu po porażce 0:2 z Norwich. The Clarets mieli wówczas jeszcze do rozegrania osiem spotkań i zajmowali 18. miejsce ze stratą czterech punktów do 17. Evertonu oraz dziewięciu „oczek” do 16. Leeds, które rozegrało dwa spotkania więcej. Po 30 kolejkach podopieczni Dyche’a mieli na konie 24 punkty, a ich sytuacja w tabeli wyglądała naprawdę nieciekawie. Zwolnienie Dyche’a miało być po prostu próbą ratowania sezonu. Wywołania „efektu nowej miotły”, który w walce o utrzymanie często bywa decydujący.

Dyche dostał sporo czasu

Pomimo wielu zasług i tego, co dla Burnley zrobił Dyche, można było zrozumieć tę decyzję. Pewnym znakiem zapytania pozostawał jednak moment zwolnienia. Burnley w zasadzie od początku sezonu kręciło się w okolicach strefy spadkowej. Pierwszy mecz wygrali dopiero pod koniec października (3:1 z Brentofrd) i do połowy lutego pozostawało to ich jedynym ligowym zwycięstwem. Wówczas zespół z Turf Moor był na ostatnim miejscu w tabelu i choć miał najmniej rozegranych spotkań, to do bezpiecznej strefy tracił aż siedem punktów. Zarząd The Clarets i tak dał Dyche’owi sporo czasu na uporządkowanie drużyny i wyprowadzanie jej z kryzysu. Gdyby trenerem Burnley był ktoś inny raczej nikogo nie zdziwiłoby zwolnienie już w grudniu czy nawet jeszcze wcześniej.

Ponadto latem właściciele wreszcie sięgnęli głębiej do kieszeni. Do klubu sprowadzono Maxwela Corneta, Nathana Collinsa i Connora Robertsa za łączną sumę ponad 30 mln euro. Co prawda, kadra nadal była wąska i nie pozwalała na walkę o coś więcej niż pozostanie w elicie, to i tak Dyche miał szersze pole manewru niż we wcześniejszym sezonie. Niemniej zimą, gdy The Clarets byli w fatalnej sytuacji i potrzebowali wzmocnień, aby pozostać w Premier League, zarząd przespał okno transferowe. Do klubu, w zastępstwie za sprzedanego za 30 mln euro, za 14 mln przyszedł jedynie Wout Weghorst.

Burnley miało momenty

Pomimo, że The Clarets przez cała minioną kampanię zamieszani byli w walkę o utrzymanie, to mieli dwa dłuższe okresy, kiedy naprawdę można było uwierzyć w to, że odbiją się od dna. Pierwszy za kadencji Dyche’a trwał od końcówki stycznia do końcówki lutego. W siedmiu kolejkach The Clarets ugrali 10 punktów. Przegrali tylko raz, nieznacznie 0:1 z Liverpoolem. Ponadto remisowali z Arsenalem (0:0) czy Manchesterem United (1:1) oraz pokonali Tottenham (1:0) i rozbili 3:0 Brighton. Koniec dobrej passy nastąpił w przegranym 0:2 meczu z Leicester, co zbiegło się w czasie z kontuzją kapitana drużyny Bena Mee. Bez lidera formacji obronnej zespół Dyche’a nie był już tak pewny w defensywie, czego skutkiem okazała się późniejsza zmiana trenera.

Stery na Turf Moor przejął dotychczasowy trener zespołu U-23 Mike Jackson. Początek pracy w roli szkoleniowca pierwszej drużyny był dla niego fantastyczny. 48-latek zmienił nastawienie na bardziej ofensywne niż jego poprzednik i uwolnił niektórych piłkarzy od tak dużej liczby obowiązków w obronie. W efekcie z pierwszych czterech spotkań pod jego wodzą zespół wygrał trzy i jedno zremisował, znacznie przybliżając się do utrzymania. Zwyżka formy nie potrwała jednak długo. W następnych czterech meczach The Clarets zdobyli tylko jeden punkt, co skończyło się spadkiem do Championship.

Oczywiście ze względu na liczbę rozegranych spotkań oraz jakość poszczególnych rywali ciężko porównywać dorobek obu szkoleniowców. Niemniej jednak pod wodzą Jacksona zespół odżył i zyskał znacznie więcej polotu w ofensywie. Za kadencji Dyche’a w minionym sezonie Burnley zdobywało 0,8 pkt na mecz, podczas gdy pod wodzą jego następcy średnia ta wzrosła do 1,38. Z Jacksonem na ławce trenerskiej The Clarets strzelali także więcej goli (1,13 do 0,83) oraz mniej tracili (1,13 do 1,47).

Burnley miało pecha?

Kto wie, być może gdyby wcześniej zdecydowano się na rozstanie z Dychem, Burnley utrzymałoby się w elicie. Choć z drugiej strony historia meczów pod wodzą Jacksona wskazuje, że początkowy zryw mógł być tylko „efektem nowej miotły”. Ogólnie rzecz biorąc, Burnley nie miało w tym sezonie szczęścia do końcowych rozstrzygnięć. Gdyby Leeds przegrało w ostatniej kolejce z Brentford The Clarets pozostaliby na nadchodzący sezon w Premier League. Mike Jackson – mimo, że nie zrobiłby niczego więcej niż obecnie – zostałby okrzyknięty bohaterem, a decyzja o zwolnieniu Seana Dyche’a byłaby rozpatrywana zupełnie inaczej. W piłce nożnej o końcowym sukcesie często decyduje szczęście. A tak się składa, że Burnley w minionym sezonie go zabrakło. Oczywiście 35 punktów na finiszu rozgrywek nigdy nie gwarantuje utrzymania, jednak w każdym z poprzednich pięciu sezonów taki dorobek dałby pozostanie w elicie. The Clarets są „najlepszym” spadkowiczem od sezonu 2016/17 i Newcastle, które zdobyło 37 „oczek”.

Mimo wszystko, co by nie mówić o szczęściu, to Burnley jest samo sobie winne. Już w poprzednim sezonie można było zauważyć, że zespół zamiast się rozwijać, stoi w miejscu. Od wielu lat co sezon w kadrze zmieniały się tylko pojedyncze nazwiska, a wiodące role cały czas odgrywali ci sami zawodnicy. Klub popadł w stagnację i nie uratowała tego przeprowadzona pośpiesznie zmiana trenera. Niemniej być może spadek ten był Burnley potrzebny. Ostatni raz kiedy The Clarets żegnali się z elitą (w rozgrywkach 2014/15) wrócili do niej rok później i zostali na sześć sezonów. Dlaczego więc teraz miałoby nie być podobnie? Spadek nie oznacza końca świata, a czasem działa wręcz otrzeźwiająco.

SPRAWDŹ TAKŻE
Więcej
    REKLAMA
    107,598FaniLubię

    MOŻE ZACIEKAWI CIĘ