Polska wyleczyła się z zagranicznych selekcjonerów?

Kto lepiej nadaje się do roli selekcjonera piłkarskiej reprezentacji Polski? Gdyby prześledzić nastroje opinii publicznej w XXI wieku, moglibyśmy śmiało stworzyć sinusoidę zachwytów nad zagranicznymi kandydatami i przeciwnych komentarzy sugerujących, że polscy szkoleniowcy nie powinni czuć kompleksów względem obcokrajowców. Czy ostatnie wydarzenia związane z odejściem Paulo Sousy zamykają na dłuższy czas pomysł z zagranicznym selekcjonerem? Czy blisko 3 miesiące do barażowego meczu z Rosją to za mało, by zaufać komuś innemu niż „krajowa opcja”?

REKLAMA

Wbrew powszechnie panującej opinii, pierwszym zagranicznym selekcjonerem reprezentacji Polski nie był wcale Leo Beenhakker

Niewielu kibiców wie o istnieniu chociażby Kurta Otto, niemieckiego szkoleniowca, który w 1936 roku poprowadził naszą kadrę w starciu z Łotwą. Co ciekawe, do 1966 roku funkcje selekcjonera i trenera reprezentacji nie oznaczały tej samej funkcji. Inna osoba potrafiła dokonywać wyboru kadrowiczów, inna prowadzić treningi. Warto przytoczyć w tym momencie przykład Francuza Jeana Prouffa, który był na ławce naszej kadry w latach 1959-1960. Zagranicznych wątków w naszej reprezentacji było o wiele więcej niż mogłoby się wydawać, a każdy z nich pomagał kształtować rozwój polskiego futbolu. Mówimy jednak głównie, o zamierzchłych czasach.

Przez długie dekady, Polacy nie wyobrażali sobie selekcjonera – obcokrajowca. Byliśmy dumni z Kazimierza Górskiego, Antoniego Piechniczka czy Jacka Gmocha. Uważano, że kryzys w polskiej piłce dotyczy głównie spadku poziomu gry zawodników, a nie upadku polskiej myśli szkoleniowej. Latami żyliśmy magią remisu na Wembley, co przyćmiło fakt, że polscy trenerzy przestali liczyć się w Europie. Z jednej strony, w Polsce zachwycano się Jerzym Engelem, który wprowadził Polskę na mundial w Korei i Japonii, z drugiej ten sam Engel dziś traktowany jest jako postać groteskowa. Paradoksalnie jednak, Pan Jerzy był prawdopodobnie ostatnim „światowym” polskim selekcjonerem. Mówimy przecież o człowieku, który świętował m.in wicemistrzostwo i Puchar Cypru. Z kolei Paweł Janas, który wywalczył awans na mundial w Niemczech na zawsze pozostanie tym, który „olał Frankowskiego i Dudka”.

Bohater narodowy

Na tle obu Panów zupełnie inaczej odbierany jest Leo Beenhakker. Holender gdy przejmował stery naszej kadry był poczciwym 64-latkiem. Co ciekawe, miał za sobą średnio udany mundial z Trynidadem i Tobago, ale sam awans na mistrzostwa oceniono niezwykle pozytywnie. Tak naprawdę, to on sam wyraził zainteresowanie pracą w Polsce, a my – potraktowaliśmy go jako zbawiciela. Jego zatrudnienie było wręcz kosmicznym przeskokiem między nieco przaśnymi polskimi trenerami, a gościem, który miał w CV prowadzenie m.in. Realu Madryt.

Cokolwiek Leo powiedział – powtarzano jak mantrę. Część ligowych trenerów wzruszała ramionami, bowiem Holender opowiadał dość banalne kwestie, m.in. o problemach w systemie szkolenia, czy warunkach treningowych. To nie był nowy temat, ale fakt, że ktoś taki jak Beenhakker zwrócił na niego uwagę, sprawił, że dyskutowała o tym cała Polska. Leo wykorzystał swoje doświadczenie, by stać się kimś więcej niż selekcjonerem. Polska pokochała przybysza z zagranicy. Niestety, miłość nie przetrwała próby czasu. Ten sam bohater narodowy „załatwił” nam pamiętne zwycięstwo nad Portugalią i awans na Euro, ale także mizerny udział na samym turnieju, a potem porażki ze Słowacją, Irlandią Północną i Słowenią.

Byliśmy zachwyceni obcokrajowcem póki miał wyniki

Gdy ich zabrakło, zaczęło nam przeszkadzać, że podejmuje się pracy z Feyenoordem. Słowa o tym, że „Polska powinna wyjść ze swoich chatek” traktowaliśmy jak motywację do rozwoju, ale z czasem już jako obelgę. Okazało się, że zagraniczny trener ze znanym nazwiskiem nie jest gwarantem sukcesów, a jego geniusz szybko się wypalił. Mieliśmy dość „obcego”, a opinia publiczna szybko wskazała swojego faworyta. Był nim doświadczony Franciszek Smuda. Jego kadencja to przykład, jak ważny jest PR. Beenhakker był trenerem, który do dziś funkcjonuje jako ten, który pokonał Portugalię. Smuda? Nikt nie pamięta, że zremisował z Portugalią i Niemcami. Holender miał szacunek piłkarzy, dziennikarzy i opinii publicznej.

Franz bardzo szybko stał się obiektem drwin, a kadrowicze potrafili nazywać go „Dyzmą”. Smuda zawalił Euro 2012, ale z każdą swoją wypowiedzią jeszcze bardziej się pogrążał. Paulo Sousa zawalił Euro 2020, ale swoimi wypowiedziami potrafił odwrócić uwagę od niekorzystnych wyników. No, może póki zaczął romansować z Flamengo…

Po kontrowersyjnym odejściu Portugalczyka pojawiły się dyskusje, kto powinien zostać jego następcą

Od początku wskazywano na kogoś z polskiego grona trenerów. Powód? Zagraniczny trener nie będzie miał czasu zapoznać się z polskimi zawodnikami. Osobiście uważam jednak, że nie jest to wielki problem. Tak naprawdę, wystarczy kilka dni, by przejrzeć nagrania z występów poszczególnych graczy i wyrobić sobie opinie. Czy polscy trenerzy z Ekstraklasy mieliby doświadczenie w współpracy z Milikiem lub Zielińskim? Również nie. Wydaje się, że Polacy nie chcą obcokrajowca, bo zrazili się na Sousie. Dziś trener zagraniczny kojarzony jest z kimś, kto nie traktuje poważnie naszego kraju, co jest oczywiście stereotypowym myśleniem.

Pamiętajmy również, dlaczego w pewnym momencie Polska nie chciała rodzimego selekcjonera. Wkurzały nas układy, powołania po znajomości i nieprofesjonalna relacje. Czy ewentualny wybór Adama Nawałki, który zna się częścią graczy byłby sprawiedliwy? Albo Czesława Michniewicza, mającego bliską znajomość z częścią dziennikarzy i mediów? Czy obaj Panowie wszystkich piłkarzy traktowaliby równo? Pewnie nie, chociażby dlatego, że są częścią polskiego futbolu od lat.

Zagraniczne opcje są mocne

Dick Advocaat, Fabio Cannavaro, Avram Grant czy kandydat „z ostatniej chwili” czyli Andrea Pirlo?

REKLAMA
źródło: sport_tvppl/twitter

Selekcjoner nie jest nauczycielem futbolu, który ma uczyć zawodników jak prosto się kopie piłkę. Przed barażami nie będzie wielu okazji do trenowania schematów. Liczy się to, jak nowy sternik kadry „sprzeda się” zawodnikom i czy zdoła sprawić, że pójdą za nim w ogień. Mamy w naszej mentalności podejście na zasadzie „zagraniczne musi być lepsze” i zauważam to również w reprezentacji. Nawałka czy Michniewicz szybko mogą zostać zmieszani z błotem, a ich wcześniejsze niepowodzenia rozdmuchane do granic obłędu. Pirlo? Najpierw zachłyśniemy się jego nazwiskiem, dopiero potem będziemy zastanawiać się, czy nadaje się na selekcjonera.

Każda opcja ma swoje wady i zalety

Nie ma jednej, słusznej drogi. Z jednej strony chcielibyśmy obcokrajowca, z drugiej Polak lepiej zna nasze piekiełko. Niby rodzimy nie powinien czuć kompleksów, ale spróbuj poszukać takiego, który ma doświadczenie na wyższym poziomie niż Ekstraklasa. Skoro doświadczenie, to nie może to być jakiś młodziak. Staruszek? Też nie, bo pewnie nie będzie mu się chciało pracować…

Wybór jakiego dziś musi dokonać Cezary Kulesza jest niezwykle trudny. Do PZPNu spływają oferty znanych zagranicznych nazwisk, a Prezes cokolwiek zrobi, podejmie ryzyko. Pamiętajmy również, że kilka lat temu kraj upierał się na polskiego selekcjonera i szansę dostali doświadczony Smuda i mniej popularny, ale szanowany na ligowym podwórku Fornalik. Jak obaj wypadli – lepiej nie przypominać. Do wyboru nowego szkoleniowca naszej kadry narodowej wypada podejść na chłodno. Bez emocji związanych z Paulo Sousą, bez powielania banałów typu „zagraniczny trener nie dogada się z polskim piłkarzem”. Czy w reprezentacji siatkarzy miało to jakikolwiek problem? Oczywiście, że nie. Czy znane nazwisko gwarantuje awans na mundial w Katarze? Też nie. Każde rozwiązanie warto przemyśleć 5 razy, a następnie wybrać te, które przynajmniej w teorii da najwięcej atutów. Tylko tyle może zrobić Cezary Kulesza. Reszta w nogach naszych kadrowiczów.

SPRAWDŹ TAKŻE
Więcej
    REKLAMA
    107,624FaniLubię

    MOŻE ZACIEKAWI CIĘ