Jeśli jest coś czego nie lubię w piłce nożnej, a zwłaszcza w polskim myśleniu, to liczenie na to słynne udo. Albo się udo, albo się nie udo. Patrząc na te koszyki niektórzy idą w kalkulację. Zadam więc pytanie, jak już przy koszykach niektórzy drżą na myśl o kompromitacji, to na cholerę nam ten Katar?
Pięknie się ogląda te obrazki polskich kibiców w sieci. Jeszcze jakiś czas temu przepowiednie o zrobieniu nam przez Szwedów drugiego potopu, przy jednoczesnym pięknym biciu przez dziennikarzy w Michniewicza o te słynne 711 połączeń. Bo teraz sobie przypomnieli. Wiem, że teraz uznacie, że trochę sram do własnego gniazda, ale chyba nie ma bardziej dwulicowych i małych osób niż dziennikarze sportowi. Jeszcze, żeby to robili dla pieniędzy, albo dla faktu, że ktoś komuś żonę przeleciał (John Terry), to jeszcze bym zrozumiał. Tymczasem tu chodzi przede wszystkim o atencję i klepanie się po plecach. Przecież teraz jest to takie modne, więc trzeba iść z nurtem.
Czesiek jednak zrobił jedną rzecz, której krzykacze nie przewidzieli.
Wygrał ze Szwedami. Fartem, niefartem, szczęściem, zrządzeniem losu, układem planet, to nieważne. Awansował na turniej. Czyli zrobił coś, czego nie zrobił pewien Portugalczyk. Co prawda dlatego, że nie miał szansy, gdyż zdezerterował, ale suche fakty są bezlitosne. Na EURO awansował Brzęczek, na Mundial Michniewicz. Tymczasem Sousa w tym czasie zdołał spieprzyć EURO i mocno utrudnić nam drogę na Mundial, imprezę i sam Katar. Bo chyba nikt nie wierzy w ten dowcip, że specjalnie przegraliśmy z, chyba patrząc na politykę byłymi już, bratankami, bo Paulo wiedział o inwazji na Ukrainę.
Teraz mamy zaś przekręcenie wajchy w drugą stronę. Wyniesienie polskiego taktyka na piedestał, przy jednoczesnym biciu w atakujących, choć w sumie na to zasłużyli. Piękne pokazanie przejścia ze skrajności w skrajność. Jesteśmy jak takie dzieci, które uwagę z jednej zabawki na pstryk przerzucają na drugą. A potem płacz i zgryzota, bo jedną żeśmy zgubili, a druga nie działa. Tak też będzie w przypadku klęski i kompromitacji, jakby ktoś nie pamiętał Rosji.
Przed losowaniem grup wypada nam więc zrozumieć naszą rolę. Jesteśmy jak ten typ na imprezie, który w sumie został zaproszony, ale nie ma jakichś wybitnych oczekiwań. Byle się godnie zaprezentować, stołu nie zarzygać i wytrzymać tempo, dopóki się da. A potem, jak już wie, że dla niego to koniec, z fasonem się pożegnać i wyjść. Ponieważ jeśli straci głowę, to może gorzko tego pożałować. A do tego niestety dąży nasz sport i cała ta „Misja Katar”, o której mówił selekcjoner.
Chwalimy, bo Czesław Król i jego kadra też, albo gnoimy, bo gdzieś tam ktoś dzwonił, zapominając, że 99% z tych krytykujących informacje od Fryzjera brała, albo była pod skrzydłami kogoś, kto takowe brał. No i jeszcze można zrzucić, że ze Szwecją to mieliśmy farta.
A tak naprawdę po prostu wygraliśmy. Tak jak po prostu mogliśmy przegrać. A teraz jedziemy na mundial, gdzie zasada jest ta sama.
Parafrazując więc pewnego działacza i piłkarza: Spokojnie.
Truizm, który bankowo nam się przyda. Katar poczeka.