Nie zrozumcie mnie źle, ale uważam, że Jerzy Brzęczek „przepchnąłby” taki mecz jak ten wczorajszy ze Słowacją. Czy potem przegralibyśmy wysoko z Hiszpanią, a następnie po walce ze Szwecją i odpadli z grupy? Bardzo możliwe. Nie na tym jednak chcę się skupić. To należy do przeszłości. Na tapet wezmę obecnego selekcjonera i przyczyny, przez które już na początku wielkiego turnieju mamy klapę i porażkę. I to w dodatku z najsłabszym na papierze rywalem.
Kiedy Paulo Sousa objął naszą reprezentację, było wiadome, że oznacza to całkowitą transformację naszej gry i niejako przyznanie się prezesa Zbigniewa Bońka do błędu. Tylko że taka zmiana zajmuje na ogół dużo czasu. Zwłaszcza jeśli drużyna opierająca się na defensywie i kontrach ma nagle prowadzić grę i rozgrywać od tyłu. A przecież Portugalczyk przejął naszą kadrę ledwie 3 miesiące temu. Dla porównania – gloryfikowany Adam Nawałka przez pierwsze pół roku wybierał jedynie grono piłkarzy, których będzie powoływał. Słynne zwycięstwo z Niemcami na Narodowym przyszło po roku jego pracy.
Wyniki Sousy
Nie porywają. Czy można być za to złym? No, raczej nie. I to mimo faktu, że na 7 meczów pod wodzą Sousy wygraliśmy jedynie z Andorą. Od początku było wiadomo, że jeśli nagle zmieniamy system na trójkę obrońców, będzie trzeba eksperymentować i testować różnych zawodników. I był już nawet moment, w którym uwierzyłem, że Portugalczyk poprowadzi nas do sukcesu na Euro. I wtedy stało się najgorsze – fala kontuzji. Chociaż Lewandowski wrócił na czas, to tego samego nie można powiedzieć o Piątku i Miliku. Sousa chciał grać na dwóch napastników i nagle dwóch z trzech, których wybierał do tej roli, wypadło z turnieju. Europę raczej ciężko byłoby podbić Świerczokiem i Świderskim, więc na dwa tygodnie przed meczem ze Słowacją cały plan trzeba było budować od nowa. Po meczu mówił o tym sam Sousa, tłumacząc złą postawę z pierwszej połowy:
Drugie 45 minut zagraliśmy z nieco innym nastawieniem i pomysłem, co dało efekt już po 30 sekundach. Tworzyliśmy więcej okazji, nie dopuszczaliśmy do siebie Słowaków. I wtedy stało się najgorsze – czerwona kartka dla Krychowiaka. Nasza gra momentalnie stanęła, wyglądaliśmy jak sparaliżowani. Z kompaktowo atakującej drużyny staliśmy się bandą zdezorientowanych piłkarzy stojących na własnej połowie. I tutaj muszę się na chwilę zatrzymać, bo to, co działo się przez następne 10 minut, było po części winą Sousy. O co chodzi?
Brak reakcji i przygotowania
Remisujesz spotkanie, które z założenia musisz wygrać. Jeden z pomocników łapie czerwony kartonik, a gra, która wygląda całkiem dobrze, nagle przestaje się kleić. Co robisz? Problem jest taki, że Portugalczyk nie zrobił nic. Chciał to przeczekać, napuścić na nas Słowaków, by następnie zaatakować. Z perspektywy czasu trzeba nazwać to sporym błędem. Dlaczego? Każdy, kto oglądał ten mecz, doskonale to wie. Nie było żadnego lidera, ani krzty impulsu czy jakiejkolwiek próby ataku. Jedynie niepewność i oczekiwanie na ruch przeciwnika. I on nadszedł. Ale to nie koniec grzechów Sousy…
Ktoś powie, że ta sytuacja to wina piłkarzy, a nie trenera. Cóż, nie zgodzę się do końca. Co jest najważniejsze na wielkich turniejach? Solidna defensywa, na zbudowanie której Sousa nie dostał czasu. Skuteczność – na co wpływu nie ma szkoleniowiec. Stałe fragmenty gry – no właśnie. Pamiętacie mundial w 2018 roku? Anglicy dotarli do półfinału, strzelając mnóstwo bramek po rzutach rożnych, wolnych czy karnych, samemu praktycznie nie tracąc goli w ten sposób. Większość reprezentacji tuż przed Euro ćwiczy ten element i szykuje się pod konkretnych rywali. My ćwiczyliśmy podstawy naszej gry. Efekty nie były trudne do przewidzenia – potworne zamieszanie i zagubienie.
Jaki jest największy problem naszej kadry?
Dopiero po straceniu bramki i wprowadzeniu na boisko świeżej krwi, nasza drużyna odżyła. Tyle że kwadrans dobrej postawy, grając w osłabieniu, to zdecydowanie za mało. Ale można było wziąć w swoje ręce losy spotkania już dużo wcześniej. Wyjść na prowadzenie 2-1, zamknąć mecz, wrócić do hotelu, zapomnieć o Słowakach i szykować się na Hiszpanów.
Ale do tego czegoś zabrakło. A właściwie to kogoś – lidera.
A takim nie wydaje mi się – niestety – Robert Lewandowski. Oczywiście w szatni czy autokarze nim jest – przez swoje umiejętności, pozycję i autorytet. Jednak nie widać tego na samym boisku. Nie widzę, by chciał umierać za zespół czy ciągnąć kolegów. Jest wręcz odwrotnie – chce, by to drużyna umierała za niego, przy okazji frustrując się, że nie ma obok siebie takiej jakości jak w Bayernie.
To nagranie jest idealnym tego przykładem. Irytacja, pójście przed siebie. To był moment, w którym tak naprawdę przegraliśmy. Bo przestaliśmy wierzyć, że jesteśmy w stanie odwrócić losy meczu. A przynajmniej zrobił tak nasz kapitan.
Zabrakło nam w tym momencie lidera z krwi i kości. Kogoś, kto swoim serduchem pociągnie za sobą całą drużynę. Powalczy o każdą piłkę, zmotywuje kolegów. Oczywiście nie mam w tym przypadku pretensji do Roberta – może poza tym, że w żadnym stopniu nie pomógł w kryciu. Nie musi być liderem naszej reprezentacji. Ale jeśli nie on, to musi już ktoś inny. I tu pojawiają się schody.
A więc… kto?
Milik czy Piątek? Nieeee… Zieliński? To nie typ lidera. Glik? Najlepsze lata ma już za sobą i już niedługo nie będzie pewnie nawet podstawowym wyborem. Szczęsny, Krychowiak? No, nie żartujmy sobie. Bednarek? Musi jeszcze do tego dojrzeć. Kto z podstawowego składu może jeszcze nadać się do tej roli? Pozostaje jedynie Mateusz Klich. Problem jest taki, że u Paulo Sousy pomocnik Leeds zadebiutował ledwie dwa tygodnie temu. Czy w teorii ma potrzebne do tego cechy? Wydaje mi się, że nie byłaby to kontrowersyjna opinia. Ale czy ktokolwiek w obecnej reprezentacji i jej otoczenia jest w stanie odebrać tę rolę Lewemu? Cóż, tego nie jestem już tak pewny.
Co dalej?
Do tych słów Jana Bednarka można dodać jedynie, że koniec kalkulacji, zwłaszcza po remisie Hiszpanów ze Szwedami. Trzeba po prostu powalczyć o jakiekolwiek punkty w Sewilli. Bo inaczej marny los tej reprezentacji.
Śledź autora na Twitterze i Facebooku.
Fot. Depositphotos