Po porażce z Ruchem Chorzów sprzed tygodnia nie mogło być lepszego sposobu na poprawę nastrojów w obozie ŁKS-u, niż wygrana w kolejnym meczu. Na drodze do upragnionych 3 punktów, które mogły umocnić pozycję klubu z Łodzi w strefie dającej baraże do Ekstraklasy, stała jednak Polonia Warszawa. Klub ze stolicy także liczył na korzystny wynik i sprawienie niespodzianki na terytorium rywala.
Wstydliwy błąd Kobusińskiego
Starcie drużyn z centralnej części Polski było dopiero drugim w ramach 16. kolejki Betclic 1 Ligi. Wydaje się jednak, że tuż po jego zakończeniu znamy już kiks kolejki, którego autorem stał się piłkarz Czarnych Koszul, Szymon Kobusiński. Miał on fenomenalną okazję do otwarcia wyniku meczu po uderzeniu w słupek jego partnera, Daniela Vegi. Już Hiszpan doszedł do wręcz stuprocentowej sytuacji, ale trudno winić go za tak minimalnie niecelny strzał. Sam Kobusiński nie może mieć już jednak żadnych wymówek, bowiem dostępu do bramki bronił już tylko obrońca. Trzeba było po prostu trafić w piłkę, co nie udało się 26-latkowi. Zamiast pierwszej bramki oglądaliśmy więc kuriozalną wywrotkę, która na zapleczu Ekstraklasy nie powinna przydarzyć się nikomu.
Nieee, Szymon co Ty zrobiłeś?! 🫣
— Kaszkiet (@Kaszkyet) November 8, 2024
Nadal 0:0 w Łodzi.#ŁKSPOL pic.twitter.com/PIBCH08mN6
Generalnie kibice zgromadzeni na Stadionie Miejskim im. Władysława Króla w Łodzi oglądali bardzo atrakcyjne spotkanie. Obie drużyny szukały swoich szans, dynamicznie rozwijając swoje ataki. Dzięki temu raz po raz oglądaliśmy coś ciekawego raz po jednej, raz po drugiej stronie placu gry. Optyczną przewagę miał jednak ŁKS który – jako drużyna o większych aspiracjach od Polonii – popisywała się wyższą kulturą gry. Łodzianie wcale nie byli jednak perfekcyjni i także pozwalali rywalom na dość dużo. Gol mógł paść praktycznie w każdym momencie i trudno byłoby przewidzieć, która z ekip będzie się z niego cieszyć.
Polonia walczyła nie tylko z ŁKS-em, lecz także z sędzią
Niestety widowisko traciło na „wyczynach” głównego arbitra. Wyznaczony do prowadzenia zawodów przez PZPN Jacek Małyszek wcale nie miał szczególnie trudnego zadania. Obie drużyny skupiały się bowiem nie na kopaniu się po kostkach, lecz na zdrowej, zgodnej z zasadami rywalizacji. Wiadomo jednak, że czasami zdarzały się jakieś przewinienia. Niestety, sędzia dwukrotnie nie dostrzegł sytuacji, w których to piłkarze Polonii byli nieprzepisowo zatrzymywani i mocno poszkodowani.
Wiadomo, że z perspektywy transmisji pełnej powtórek łatwiej przeanalizować każdą stykową sytuację, niż będąc na stadionie i podejmując decyzje w ciągu kilku sekund. Nie chodzi nam jednak o brak użycia gwizdka, ale o to, co działo się potem. Małyszek widział bowiem, że Poloniści zwijają się z bólu i przez dłuższy czas nie podnoszą się z murawy, a mimo to nie przerywał gry. Piłka przez cały czas znajdowała się wtedy w środkowej strefie boiska, ale ŁKS nie chciał wybić jej na aut. Dlaczego więc zdrowiem zawodników nie zainteresował się sędzia? Tego nie wiemy, za to wiemy jedno: jego postawa powodowała niepotrzebne nerwy i zrozumiałe pretensje piłkarzy gości.
W centrum wydarzeń piłkarze, a nie sędzia
Mimo wszystko obie jedenastki skupiły się po prostu na wygraniu meczu, nie zwracając uwagi na kwestie poboczne. Bardzo mogła podobać się gra Rycerzy Wiosny, którzy posyłali mnóstwo celnych dośrodkowań, nie unikali pojedynków indywidualnych i bardzo żwawo rozprowadzali grę. Dobrze prezentował się jednak bramkarz gości, Mateusz Kuchta. Polonia nie raz ratowała się również blokowaniem strzałów przeciwników oddawanych z dobrych, wypracowanych pozycji. Te były jednak bardzo skuteczne dzięki mądremu ustawieniu obrońców podopiecznych Mariusza Pawlaka.
Z kolei w ofensywie jego piłkarze także radzili sobie dość dobrze, między innymi potrafili na dłużej utrzymać się przy piłce i od czasu do czasu oddać groźny strzał. Zwłaszcza operujący na prawej stronie Vega rzucał się w oczy. Był o niebo lepszy od piłkarzy ustawionych przy drugiej linii bocznej. Nawet, gdy coś mu się nie udawało, nie można było mu odmówić walki i determinacji. Najbardziej imponująca była równie duża aktywność zarówno w przypadku działań ofensywnych, jak i tych w defensywie. Gdyby nie Hiszpan, w wielu sytuacjach Polonii nie udałoby się przeprowadzić wielu ataków, a ŁKS miałby więcej swobody z przodu.
1:1 w strzałach w słupek
Podczas przedmeczowej konferencji prasowej z ust obrońcy ŁKS-u Piotra Głowackiego padła zapowiedź, że 3 punkty z pewnością zostaną w Łodzi. Gospodarze faktycznie robili wszystko, by nie skończyło się tylko na pustych słowach. Mogli otworzyć wynik meczu chwilę po rozpoczęciu drugiej części, kiedy to świetnie rozegrali rzut rożny. Dośrodkowanie zostało przedłużone do stojącego kilka metrów od bramki Stefana Feiertaga. Autriacki napastnik do tej pory strzela gola średnio w co drugim meczu, ale miał problem z użądleniem Polonii. Zatrzymało go obramowanie bramki, a konkretnie słupek. To więc druga taka sytuacja w meczu, tym razem szczęście nie dopisało jednak piłkarzom z Łodzi. Nadal mieliśmy więc bezbramkowy remis, ale ogrom emocji i szans obu drużyn był zdecydowanie bardziej satysfakcjonujący niż przy typowym „zero do zera”.
Niebywała końcówka spotkania!
W ostatnim kwadransie zdarzyło się coś zupełnie niespodziewanego. Daniel Vega, który do tej pory mógł być określany najlepszym piłkarzem Polonii (a być może i MVP spotkania) dostał drugą żółtą kartkę, czyli musiał przedwcześnie opuścić plac gry. Pierwszym zaskoczeniem jest w ogóle nagły zwrot akcji, który pierwszoplanową postać w szeregach gości momentalnie zmienił w ukaranego czerwonym kartonikiem antybohatera i sprawcę nerwowej końcówki Polonistów. Jeszcze dziwniejsze były jednak okoliczności całego zdarzenia. Nie chodziło bowiem o żaden brutalny czy zatrzymujący groźną akcję faul, ale o… próbę wymuszenia rzutu wolnego! No właśnie, nawet nie karnego, ale wolnego w okolicy „szesnastki”. Mając świadomość, że jest się o krok od wykluczenia, robienie tego typu rzeczy jest po prostu skrajną głupotą.
Polonia grała więc w dziesiątkę i była to już tylko i wyłącznie gra na utrzymanie remisu. Absurdalne zachowanie Vegi sprawiło, że ostatnie prawie 15 minut było czasem trudu i ogromnych nerwów. Ostatecznie udało się jednak utrzymać czyste konto, w czym pomogła ofiarność wszystkich piłkarzy, odrobina szczęścia, a także pojedyncze wypady pod bramkę ŁKS-u. Jeden z nich mógł nawet skończyć się golem dla Polonii, kiedy to Zjawiński oddawał strzał po świetnym podaniu przed bramkę. Uderzenie z woleja byłego gracza Lechii Gdańsk było jednak trochę zbyt lekkie, by zaskoczyć Aleksandra Bobka.
Czego brakuje ŁKS-owi?
Piszemy o naporze łodzian, opisujemy kolejne ich akcje, a jednak nadal brakuje im najważniejszego, czyli trafień. Ten stan utrzymał się aż do końca meczu z Polonią, w którym żadna z drużyn nie zdołała zwyciężyć. Wobec tego ŁKS nie strzelił bramki już od 225 minut (nie licząc czasu doliczonego). Jeszcze gorzej jest, jeśli chodzi o mecze u siebie – pod tym względem goli brakuje już od 379 (!) minut. Tak długi czas ofensywnej posuchy wynika z kilku elementów. Czasami kuleje wykończenie akcji, a w innych sytuacjach problem tkwi w podejmowaniu decyzji bądź błędach w rozegraniu piłki. Jeśli ŁKS nie potrafi wymienić kilku celnych podań (w meczu z Polonią aż 39% zagrań było niecelnych!), nie ma co liczyć na szaleństwo w statystykach strzeleckich. Wykończenie to w końcu dopiero ostatnia część akcji, które wymagają także sumiennego przygotowania.
Dopóki drużyna z Łodzi nie zmieni złych nawyków (np. uciekania do skrzydeł, gdy jest dużo miejsca w środku pola – tak często działo się w meczu z Polonią), nie ma co liczyć na poprawę wyników. A ta jest potrzebna, jeśli w kolejnym sezonie ŁKS miałby dołączyć do Widzewa w Ekstraklasie. Trzeba jednak skupić się na tym, co tu i teraz: na przeanalizowaniu przyczyn niezadowalającego remisu z Polonią i sposobach, by poprawić rezultaty uzyskiwane przez zawodników Jakuba Dziółki.