Odnoszę wrażenie, że Amerykanie byliby mistrzami świata, gdyby punkty zaczynano liczyć mniej więcej od szóstej minuty pierwszej kwarty. O ile ich przeciwnicy wchodzą w mecz z wysokiego C, to oni dopiero w tym momencie zwykle zaczynają znajdować drogę do kosza. Potem najczęściej zbliżają się do rywali, ale w połączeniu z możliwym kolejnym przestojem i słabą obroną wyjść na pewne prowadzenie jest im ciężko.
Dzisiaj Kanada przewagę 8:0 wypracowała w minutę, w pierwszej kwarcie prowadziła trzynastoma punktami
Na początku drugiej kwarty straty te odrobili – seria 12 punktów z rzędu wyprowadziła nawet reprezentację USA na prowadzenie. Do końca połowy drużyny grały punkt za punkt. Wygrywali raz jedni, raz drudzy, na przerwę drużyny schodziły z różnicą jednej akcji. Oba zespoły zdobyły po pierwszej połowie ponad 50 punktów. Brzmi znajomo? Ktoś, kto oglądał mecz USA z Niemcami, mógł nawet nie zauważyć, że to nie powtórka.
Trzecia kwarta to były zmiany prowadzenia niemal co akcję. Z czasem jednak to Kanadyjczycy osiągnęli kilkupunktową przewagę. Amerykańscy liderzy poniżej codziennego poziomu w punktowaniu nie zeszli, ale drużyna nie miała żadnego sposobu na zatrzymanie Gilgeousa-Alexandra i – przede wszystkim – piekielnie skutecznego Brooksa. Do tego popełniali sporo strat. W końcu Steve Kerr wziął czas i musiał zmotywować swoich podopiecznych, bo w nieco ponad dwie minuty… zdobyli znów 12 punktów z rzędu i wrócili do meczu. Kanadyjczycy przy agresywnej (!) obronie rywali kilkukrotnie pogublili się w ataku. Remis z pięcioma minutami do końca zwiastował niesamowitą końcówkę.
Co chwila nowy gracz punktował
Hart. Dort. Edwards. Barrett za trzy. Bridges za trzy z faulem. Brooks za trzy. Nikt nie mógł wyjść na prowadzenie. Zegar pokazywał minutę do końca, a tablica – remis 107:107. Haliburton spróbował dalekiej trójki, ale nie trafił nawet w obręcz. W odpowiedzi indywidualną akcję w swoim stylu, zakończoną rzutem z lewego półdystansu, wyprowadził Shai. I trafił. Kanada była pół minuty od historycznego sukcesu. A jeszcze bliżej, kiedy Edwards spudłował, próbując pokonać Shaia jego własną bronią. Faulowany przy zbiórce Brooks zamienił oba rzuty wolne na punkty, a w następnej akcji Amerykanów zablokował Reavesa. Piłkę zebrał Mikal Bridges i został sfaulowany. To, co się działo później, było nie z tej ziemi. Bridges trafił pierwszy rzut wolny, specjalnie spudłował drugi, sam zebrał piłkę, popędził do rogu parkietu i wbił trójkę na 0,6 sekundy przed końcem meczu. Dla Kanady to było już za mało czasu na trafienie do kosza. Mecz o brąz miała rozstrzygnąć dogrywka!
Początkowe minuty dogrywki miały twarz Shaia Gilgeousa-Alexandra. Trafienie z półdystansu, wykorzystane rzuty wolne i trójka po tym, jak położył na ziemi Mikala Bridgesa. Brał też udział przy pierwszym punkcie… rywali, gdy niepotrzebnie faulował Josha Harta. Amerykanie przez cztery i pół minuty nie zdobyli żadnych punktów z gry. Początkowo pudłowali, a potem zaliczyli 3 straty z rzędu: błąd połowy, podanie w aut i nadepnięcie z piłką na linię boczną. Kanadyjczycy z każdą akcją zyskiwali czas i zwiększali swoją przewagę. Na 40 sekund do końca meczu ostateczny cios zadał RJ Barrett, z zimną krwią umieszczając rzut za trzy w koszu.
Kanada osiąga największy sukces w historii, zdobywając medal mistrzostw świata
Owszem, mają już w kolekcji srebro igrzysk olimpijskich, ale było to w 1936 roku i tamtej gry nijak nie da się porównać z obecną. Niesamowite chwile musiał czuć Dillon Brooks, zdobywca 39 punktów, którego trybuny, zamiast zwyczajowego buczenia, czciły okrzykami M-V-P podczas rzutów wolnych. Wspaniale z turniejem pożegnał się Gilgeous-Alexander, kończąc zawody z double-double: 31 punktów i 12 asyst. Przede wszystkim jednak mają nareszcie ten medal wielkiej międzynarodowej imprezy. A Amerykanie? Za rok na igrzyska w Paryżu pojedzie zapewne inny, bardziej naszpikowany gwiazdami skład, ale świat po raz kolejny im pokazuje, że różnica poziomów się zaciera. Drugi raz z rzędu USA kończy MŚ bez medalu, za to pełne materiału do analizy.
USA – Kanada 118:127
Autor: Michał Trocewicz