W drugiej kolejce zmagań Ligi Mistrzów Projekt Warszawa mierzył się z najbardziej utytułowanym słoweńskim klubem. W ostatnim czasie prawie bez przerw zdobywa mistrzostwa kraju, jednak dominacji na swoim podwórku nie przekłada na rozgrywki europejskie. Co prawda do CEV Champions League kwalifikuje się systematycznie, ale kończy udział po fazie grupowej. Historycznie nieporównywalnie lepiej radził sobie w turnieju drugiej kategorii. ACH Volley Ljubljana (wtedy pod inną nazwą) potrafiła w nich triumfować w sezonie 2006/07, stając się tym samym jedynym przedstawicielem Słowenii, któremu udało się tego dokonać.
Szybkie poprawki
Drużyna Projektu przy pomocy rąk Linusa Webera szybko wyszła na niewielkie prowadzenie. Wydawało się w pierwszej chwili, że je Projektanci będą na przestrzeni gry wyłącznie pielęgnować i co najwyżej podwyższać. Jednak od stanu 4:7 ich gra się pogorszyła. Pozwolili się dogonić, a następnie przegonić. W głównej mierze przez własną nieumiejętność kończenia ataków (jak w przypadku uderzenia autowego Andrzeja Wrony czy zatrzymania przez jednoosobowy blok Kevina Tillie). Drużyna z Warszawy zaczęła mieć też problem z przyjęciem. On naturalnie przeszkadzał w budowie akcji, parę razy wymuszając przebicia.
Jednak sytuacja przyjezdnych od 14:12 zanotowała istotną poprawę. A obraz kompletnie przemalował się w przyjazne barwy po wejściu na zagrywkę Jana Firleja. Rozgrywający sprawiał wielkie kłopoty zawodnikom Ljubljany, którzy walczyli o przetrwanie po jego piłkach. Na dodatek Polak dołożyć potrafił też asa. Był istotnym elementem przewrócenia wyniku do góry nogami (15:19), a do tego jego koledzy skutecznie wykorzystywali swoje szanse. Słoweński zespół już nie zagroził im w zgarnięciu pierwszego seta.
Dwubiegunowy gniew
Podopieczni Piotra Grabana w drugiej odsłonie zrobili wszystko, aby rywale nie mieliby choćby zalążków wyrównanej rywalizacji. Przypominało to trochę wyścig Ferrari z Fiatem Punto. Już na starcie każdy wiedział, kto wygra. Projekt seryjnie zdobywał oczka i oddalał się ze spokojem w duszy. Co prawda przy stanie 11:18 trochę spuścił z tonu i pozwolił się Słoweńcom trochę bardziej się do siebie zbliżyć, lecz szczerze nawet wtedy jego zwycięstwo nie było zagrożone.
Trzecie rozdanie nie miało już od samego początku gładko wyłonionego dominanta. Ale to trwało krótko, bowiem od 5:5 znowu większą prędkość osiągała ekipa z Warszawy. Kevin Tillie oraz Linus Weber wykazywali się dużą skutecznością. No i po raz kolejny Jan Firlej na zagrywce doprowadza momentami do głupawki swoich oponentów. Aczkolwiek przeciwnicy również potrafili dorzucić gazu, przez co przewagi Projektu były chwiejne. Bardzo mocno zwłaszcza męczył go irański atakujący Amir Golzadeh, umiejący znaleźć luki w ustawieniu obronnym.
Prolog nieprzyjemnych wydarzeń
Chociaż Projektanci długo utrzymywali swój dystans, to z biegiem spotkania przestawał on istnieć. A od 17:17 doszło do kompletnej wymiany ról. To ACH Volley Ljubljana w końcówce stawiał kroki w kierunku triumfu, zostawiając ekipę z Warszawy w tyle. Przede wszystkim siatkarze słoweńskiego klubu efektywnie i efektownie stopowali ataki Projektu za pomocą swojego bloku. Ostatecznie po krótkim pojedynku na przewagi dopiął swego i złapał ważny kontakt.
Na dobre bloki Tilliego, Ljubljana odpowiadała ciosami wyprowadzanymi przez Janza Krzicia. Ogólnie rozpoczęło się jeszcze raz wyrównanie, by ponownie to Projekt przeważał (od stanu 4:4). W przeciwieństwie jednak do trzeciego seta przewaga gości była zbudowana z trwalszych materiałów. Bardzo wiele przynosiły im stawiane solidne mury (przynoszące także kolejne punkty). Wyglądało też na to, że gospodarze całą swoją energię włożyli w poprzednią partię. Zwłaszcza w ofensywie zbledli. Czwórkę skończyli z najgorszym bilansem i świadomością, że coś chociaż wywalczyli.
ACH Volley Ljubljana – PGE Projekt Warszawa 1:3 (21:25, 19:25, 26:24, 17:25)