Do 75. minuty aż chciało się napisać – typowa Borussia Dortmund. Zaczęli sezon rozbijając w Pucharze Niemiec TSV 1860 Monachium, potem w lidze ograli Bayer Leverkusen i nadzieje na zagrożenie dominacji Bayernu Monachium zaczęły wzrastać. Wystarczyło jednak pojechać na mecz do Freiburga…
Ekipa Christiana Streicha przez większość czasu była po prostu lepsza
Michael Gregoritsch wpisał się na listę strzelców jeszcze w pierwszej połowie i razem z kolegami potrafił kontrolować mecz. Sam osobiście bardziej niż gola wyrownującego, spodziewałem się podwyższenia prowadzenia Freiburga. Przy każdej stykowej piłce, to gospodarze pokazywali więcej spokoju. Edin Terzić musiał szukać zmian i wprowadził na murawę Mariusa Wolfa, Jamiego Bynoe-Gittensa oraz Youssoufę Moukoko. W drugiej połowie gole strzelali… Bynoe-Gittens, Moukoko oraz Wolf. Trudno o lepsze zmiany, prawda?
Mam jednak wrażenie, że różnicę zrobił dziś nie tyle któryś z graczy Borussii, a bramkarz Freiburga – Mark Flekken. To on popełnił babola przy golu na 1:1, praktycznie wrzucając sobie piłkę do bramki. Przy stosunkowo niegroźnym strzale z dystansu mógł zrobić wszystko z futbolówką, a przerzucił ją za siebie – wprost za linię bramkową.
Gdy gracze z Dortmundu poczuli swoją szansę, w kilka minut odwrócili losy meczu. Borussia zamiast wpadki, która wydawała się bardzo bliska, może świętować wielki zwycięstwo. Terzić pokazał, że ma nosa do zmian – zmiennicy potwierdzili swoją jakość. Spory minus dla bezproduktywnego Thorgana Hazarda. Mimo, że BVB przez 75 minut zawodziło na pełnej linii, może świętować. Z kolei Flekken ma czego żałować, do czasu jego pomyłki, Freiburg wydawał się w pełni kontrolować mecz.