To był mecz dwóch połów. Liverpool do przerwy schodził ze względnie bezpiecznym wynikiem 2:0, a Mohamed Salah zdobył dwa gole. W drugiej połowie zobaczyliśmy inną twarz Tottenhamu, który rozpoczął pościg. Do wyrównania zabrakło im jednak czasu.
Salah regularnie strzela
Statystyki przed tym spotkaniem można było różnie interpretować. Z jednej strony, Tottenham wygrał 5 z 6 meczów na własnym stadionie w tym sezonie Premier League, a Liverpool nie wygrał żadnego na wyjeździe. Z drugiej – zespół Antonio Conte w meczach z ekipami z big six jest niesamowicie bezbarwny. Szczęśliwie zremisowali z Chelsea, przegrali z Arsenalem, Manchesterem United (w okropnym stylu) i Newcastle (ich też musimy zaliczać do kategorii „trudni rywale”). Dziś zadanie mieli jeszcze bardziej utrudnione, ponieważ z całego ofensywnego kwartetu został tylko Kane. Richarlison, Kulusevski, Son – oni wszyscy są kontuzjowani (Kulusevski był już na ławce). Antonio Conte ustawił więc obok swojego snajpera… Ivana Perisicia. Gra Kogutów względem poprzednich starć z czołówką za wiele się nie zmieniła. Znowu byli zespołem pasywnym i czekającym na ruch rywala.
Na przykre konsekwencje takiego nastawienia długo nie musieli czekać. Już w 11. minucie strzelanie rozpoczął Mohamed Salah po podaniu Darwina Nuneza. The Reds byli zespołem, który przez większość czasu prowadził grę i tworzył więcej sytuacji, choć druga bramka była efektem wykorzystania prostego błędu rywala. Po dalekim podaniu Alissona Eric Dier za lekko zagrał piłkę do Llorisa, co ponownie wykorzystał Salah.
Sposób gry Spurs zmienił się dopiero w drugiej połowie.
Po zmianie stron wyszli z nową energią. W pierwszej części gry mieli jeden plan na akcje ofensywne – gra lewą stroną, czyli upatrzenie sobie słabego punktu w osobie Trenta Alexandra-Arnolda, czyli można powiedzieć, że klasyczna taktyka przeciwko Liverpoolowi. Po przerwie ich ataki były jednak bardziej różnorodne i zespół Jurgena Kloppa naprawdę znalazł się w tarapatach. Kontaktowego gola Tottenham zdobył tuż po wejściu na boisko Dejana Kulusevskiego. Szwed w akcji bramkowej pokazał to, czego zespołowi przy jego absencji ogromnie brakowało. Przyjął piłkę, krótko podprowadził i zagrał w uliczkę do Kane’a.
Jurgen Klopp postanowił zareagować zmieniając ustawienie defensywy z 4-3-3 na 4-4-2, a w samej końcówce nawet na 5-4-1, ponieważ gospodarze często atakowali skrzydłami z wykorzystaniem wahadłowych. Liverpoolowi udało się przetrwać do końca, ale trudno nie odnieść wrażenia, że gdyby mecz potrwał jeszcze kilkanaście minut to Tottenham doprowadziłby do wyrównania. A tak kibice Spurs mogą tylko zadawać sobie pytanie: nie dało się grać tak od początku?
***
Kibiców Premier League zapraszamy na grupę Kick & Rush – wszystko o lidze angielskej