Po dzisiejszej porażce Manchesteru City z Wolves Liverpool stanął przed szansą wskoczenia na 1. miejsce w tabeli. Zadanie jednak było trudne, ponieważ trzeba było wygrać ze Spurs, a w tym sezonie Premier League nie zrobił tego jeszcze nikt. Tottenham w pierwszych 7 meczach wygrał pięć i dwa zremisował.
Już w 26. minucie wszystkie przedmeczowe analizy można było wyrzucić do kosza
Curtis Jones nieodpowiedzialnie zaatakował piłkę ryzykując brutalny atak na nogę Yvesa Bissoumy. Choć pomocnik Liverpoolu trafił w futbolówkę to potem trafił w nogę rywala, za co otrzymał czerwoną kartkę. Jak do tego momentu wyglądało spotkanie? Optycznie było bardzo wyrównane, ale bardziej efektywny w ostatniej tercji boiska był Liverpool. Goście przy grze w równowadze oddali 7 strzałów, a gospodarze próbowali tylko raz. Kibice The Reds mogli znowu czuć się pokrzywdzeni przez zespół sędziowski, kiedy odgwizdali spalonego przy golu Luisa Diaza. Na stopklatce wydaje się, że Kolumbijczyk uniknął ofsajdu, a w transmisji telewizyjnej nawet nie narysowano linii, aby potwierdzić czy był spalony.
Tottenham przejął inicjatywę grając w przewadze i w końcu dopiął swego. Cała akcja zaczęła się od fantastycznego prostopadłego podania Maddisona do Richarlisona, który wyłożył piłkę Sonowi i było 1:0. Kto pamięta mecz z Newcastle ten jednak wie, że grającego w osłabieniu Liverpoolu nie można skreślać. W doliczonym czasie pierwszej połowy Cody Gakpo wyrównał stan meczu.
Kolejne minuty należały do Tottenhamu
Grając w przewadze – co logiczne – zepchnęli Liverpool do głębokiej defensywy. Zespół Ange’a Postecoglou kreował sobie okazje strzeleckie, ale cuda w bramce wyczyniał dzisiaj Alisson. Liverpoolowi trzeba oddać, że potrafili ruszyć do kontrataku zostawiając na desancie Mohameda Salaha. O ile przy grze w dziesiątkę Jurgen Klopp jeszcze liczył, że uda się ugrać coś z przodu, tak nastawienie zmienił po kolejnej czerwonej kartce dla swojego zespołu. W przeciągu trzech minut dwa napomnienia dostał Jota i wyleciał z boiska. Liverpool przeszedł na ustawienie 5-3-0 i marzył, aby wywieźć z Tottenham Hotspur Stadium jeden punkt.
Paradoksalnie Tottenham tworzył sobie mniej sytuacji grając w przewadze dwóch zawodników. Liverpool zaryglował dostęp do pola karnego i zmusił do oddawania strzałów z dystansu. Kiedy wydawało się, że Liverpool dowiezie wynik do końca – w doliczonym czasie gry po płaskim dośrodkowaniu w pole karne Pedro Porro Joel Matip wpakował piłkę do własnej siatki. Tyle wysiłku na nic. Futbol bywa brutalny.
Tottenham 2:1 Liverpool (36′ Son, 90+6′ Matip (sam.) – 45+4′ Gakpo)
***
Po więcej informacji o Premier League zapraszamy na grupę Kick & Rush – wszystko o lidze angielskiej