Jesteśmy jednym z dziewięciu europejskich krajów, które zakwalifikowały się na cztery ostatnie wielkie turnieje. Do tego w tym czasie wychodziliśmy z grupy zarówno na mistrzostwach Europy, jak i świata. W Lidze Narodów również radzimy sobie całkiem przyzwocie. Od jej początku nieprzerwanie jesteśmy w najwyższej dywizji i następną edcyję także tam rozpoczniemy. Teoretycznie reprezentacja Polski w ostatnich latach to jedna z najmocniejszych drużyn na Starym Kontynencie. Mimo to, inne nacje nie postrzegają nas jako wzoru do naśladowania. Wręcz przeciwnie. To my raz za razem spoglądamy w kierunku innych mniejszych krajów z zazdrością.
Trzech selekcjonerów w cztery lata
Przede wszystkim wynika to z tego, że na tych wielkich turniejach regularnie zawodzimy. Od Euro 2016, kiedy reprezentacja Polski doszła do ćwierćfinału, po każdej kolejnej imprezie pozostaje niedosyt. W 2018 przegrane dwa pierwsze spotkania i „niski pressing” w meczu o honor. Jeden punkt i ostatnie miejsce na zeszłorocznym Euro. Nawet po osiągnięciu 1/8 finału i całkiem niezłym meczu z Francją, kibice narzekają na styl gry, a Czesław Michniewicz siedzi na gorącym krześle. Od mundialu w Rosji polska piłka znalazła się na zakręcie i nie bardzo wie, jak z niego wyjść.
W ciągu ostatnich czterech lat mieliśmy trzech selekcjonerów, a każdy z nich drastycznie zmieniał koncepcję. Po Adamie Nawałce, który pracował w reprezentacji ponad 5 lat przyszedł Jerzy Brzęczek. Miał on za zadanie przeprowadzić zmianę pokoleniową, jednak styl gry pozostawał podobny – oparty głównie na dobrej organizacji gry w obronie. Gdy kibicom nie wystarczały dobre wyniki, a zaczęli oczekiwać także bardziej atrakcyjnej gry, Zbigniew Boniek na pół roku przed mistrzostwami Europy postanowił zwolnić Brzęczka i zastąpić go Paulo Sousą – trenerem o znacznie bardziej ofensywnym usposobieniu. I rzeczywiście, za kadencji Portugalczyka nasza kadra grała o wiele ładniej dla oka, jednak wyników to nie przyniosło.
Reprezentacja Polski miota się od ściany do ściany
Sousa na stanowisku selekcjonera wytrwał niecały rok. Po tym, jak otrzymał atrakcyjną ofertę z brazylijskiego Flamengo porzucił naszą reprezentację przed barażami na mundial i PZPN trzy miesiące przed kluczowymi meczami musiał szukać jego następcy. Cezary Kulesza po kilkutygodniowych poszukiwaniach zdecydował się zatrudnić Czesława Michniewicza. Znów trenera o kompletnie innym spojrzeniu na futbol niż jego poprzednik. Rok po tym, kiedy Jerzy Brzęczek został zwolniony z powodu niezadowalającego stylu gry, PZPN wybrał trenera-pragmatyka, który markę wyrobił sobie głównie poprzez osiąganie wyników ponad stan w mniejszych klubach dzięki „stawianiu autobusu”. Zatrudnienie Michniewicza było jednoznaczne z patrzeniem jedynie na tu i teraz. Tym, że potrzebujemy kogoś, kto dobrze ustawi zespół na – jeszcze wtedy dwa – mecze barażowe i w krótkim czasie odpowiednio przygotuje zespół na mundial.
Teoretycznie, w ciągu roku swojej pracy w reprezentacji Czesław Michniewicz spełnił wszystkie cele. Zakwalifikował się na mistrzostwa świata i potem wyszedł z grupy, a do tego utrzymał reprezentację w najwyższej dywizji Ligi Narodów. Jednak historia zatoczyła koło i zarówno kibice, jak i piłkarze znów domagają się bardziej ofensywnego stylu i wykorzystania potencjału najlepszych piłkarzy. Dlatego niewykluczone, że w Nowy Rok po raz kolejny wejdziemy z nowym selekcjonerem, który ponownie zmieni koncepcję o 180 stopni. Od ponad czterech lat i zwolnienia Adama Nawałki miotamy się od ściany do ściany, nie mogąc znaleźć na siebie pomysłu.
Czas na stabilizację
Cezary Kulesza stanie teraz pewnie przed jedną z najtrudniejszych decyzji w swojej kadencji. Będzie musiał zdecydować czy reprezentację nadal powierzyć w ręce Michniewicza czy może wybrać nowego selekcjonera. Nieważne, jak zdecyduje będzie to zapewne nowe otwarcie, które – miejmy nadzieję – potrwa dłużej niż do kolejnego turnieju. Czas wreszcie, aby naszą reprezentacją przestał rządzić chaos i myślenie jedynie na tu i teraz. Mamy naprawdę młode zdolne pokolenie i wypadałoby ten potencjał wykorzystać. Do tego potrzeba jednak czasu, którego w ostatnich latach nie otrzymał żaden selekcjoner.
Zresztą ile dają efekty długofalowej pracy najlepiej widać było na przykładzie Adama Nawałki, z którym reprezentacja Polski osiągnęła największy sukces w XXI wieku, jakim była 1/4 finału Euro 2016. Trwający mundial także potwierdza ten trend. Pięciu z ośmiu selekcjonerów tegorocznych ćwierćfinalistów prowadziło te kadry także na poprzednim turnieju. Kolejny (Lionel Scaloni w Argentynie) został zatrudniony zaraz po mistrzostwach świata w Rosji. Wyjątkami są Louis Van Gaal, który prowadzi Holandię od sierpnia poprzedniego roku oraz Walid Regragui, zatrudniony niecałe trzy miesiące przed startem mundialu w Katarze. Niemniej jednak, większość najlepszych reprezentacji na świecie myśli długofalowo. Selekcjonerom daje czas na wprowadzenie swojej koncepcji, a nie wymienia ich jak rękawiczki.
Reprezentacja Polski miała szczęście
Oczywiście ostatnie lata wcale nie były takie złe dla naszej reprezentacji. Wreszcie, po 36 latach wyszliśmy z grupy na mundialu, a ostatni raz na wielkim turnieju nie było nas w 2014 roku. Niewątpliwie w ostatniej dekadzie polska piłka zrobiła spory progres w stosunku do poprzedniej. Mimo to, na mistrzostwa Europy – ze względu na zwiększenie liczby drużyn – od 2016 roku jeździ pół Europy. Sam udział w nich powinniśmy traktować jako obowiązek, a nie sukces. Z kolei wymagania do awansu na mundial w Katarze także nie były specjalnie wygórowane. W grupie musieliśmy wyprzedzić jedynie Węgry, Albanię, Andorę i San Marino oraz w jednym spotkaniu pokonać u siebie Szwecję.
Co więcej, wyjście z grupy na samym turnieju, również było w dużej mierze spowodowane szczęściem. Reprezentacja Polski pod kątem wszelkich ofensywnych statystyk była jedną z najgorszych drużyn w turnieju. Można to oczywiście tłumaczyć sposobem gry, jaki przyjął Czesław Michniewicz, jednak nasze statystyki w defensywie także nie były najlepsze. Pozwalaliśmy rywalom na piątą najwyższą liczbę strzałów i trzecią najwyższą celnych na mecz. Ponadto według modelu xG (goli oczekiwanych) „powinniśmy” stracić 2-3 bramki więcej niż w rzeczywistości.
Ponadto, gdyby Argentyna nie zagrała ostatnich 20 minut na pół gwizdka i strzeliła nam jeszcze jedną bramkę, pojechalibyśmy do domu. Tak samo, gdyby Meksyk strzelił jednego gola więcej Arabii Saudyjskiej. Choć nasza gra w każdym meczu byłaby dokładnie taka sama, narracja byłaby zupełnie odwrotna. Dlatego czasem warto spojrzeć nieco szerzej niż tylko na suchy wynik. To, że awansowaliśmy do 1/8 finału i osiągnęliśmy historyczny wynik to zasługa głównie Wojciecha Szczęsnego, szczęścia i rywali. Tutaj nic nie było efektem planu i długofalowego działania. Bo tego w ostatnich latach w naszej reprezentacji zwyczajnie nie ma.