32 lata. Tyle polska piłka czekała na wygranie dwumeczu na wiosnę w europejskich pucharach. Lech po remisie z Bodo/Glimt na Aspmyra Stadion wygrał 1:0 przy Bułgarskiej po bramce Mikaela Ishaka. Oczywiście, można mówić, że to tylko Liga Konferencji, puchar trzeciej kategorii, którego wcześniej nie było, że do 1/8 finału można było wejść nie wygrywając nawet żadnego dwumeczu (1. miejsce w grupie gwarantowało automatyczny awans do tej fazy rozgrywek), ale mimo wszystko – na taki sukces polskiej drużyny w Europie musieliśmy się trochę naczekać.
Lech miał problem z Patrickiem Bergiem
Cofnijmy się na chwilę do poprzedniego spotkania Kolejorza z Bodo/Glimt. W tekście po spotkaniu na norweskiej ziemi zwracaliśmy uwagę, że kluczowym czynnikiem poprawy gry w drugiej połowie, przystopowania ataków gospodarzy i oddalenia gry od własnego pola karnego było wyłączenie defensywnego pomocnika Bodo/Glimt, Patricka Berga. Van den Brom zmienił wówczas w przerwie ustawienie wprowadzając ofensywnego pomocnika za środkowego i skutecznie ograniczył rolę Berga w grze rywali. W tym samym systemie Lech rozpoczął rewanżowy mecz. W defensywie możemy opisać to ustawienie jako 4-4-2, choć samymi cyferkami nie da się oddać tego jak Lech bronił. Skrzydłowi raczej ustawiali się wysoko, więc często było to 4-2-4, czasem 4-2-3-1, gdy jeden z napastników wycofał się niżej.
Choć ustawienie pozostało niezmienione to Patrick Berg często przyspieszał ataki Norwegów. O ile poprzednio Ishak z Marchwińskim wymieniali się i zawsze jeden z nich był przy 25-latku, tak wczoraj John van den Brom nastawił zespół bardziej ofensywnie i Ishak z Szymczakiem często pressowali dwóch na dwóch środkowych obrońców. To zaś powodowało, że zespół Kjetila Knutsena miał przewagę 3v2 w środku pola. Do Berga często doskakiwał jeden ze środkowych pomocników – Karlstrom lub Sousa – ale tym samym zostawiał wolnego jednego zawodnika rywali. Defensywny pomocnik Bodo/Glimt potrafił w pierwszym kontakcie, bez przyjęcia przyspieszyć grę i tym samym ominąć drugą linię Lecha. Większość groźnych ataków gości w pierwszej połowie wyglądała właśnie w ten sposób. Ponadto środkowi pomocnicy Norwegów ustawiali się dość szeroko, aby stworzyć Bergowi więcej przestrzeni i zmusić Lechitów do pokonywania większych dystansów, kiedy zmieniali krycie.
Cienka granica między sukcesem, a porażką
Nawet przy decydującym golu Lecha, w którym zespół Johna van den Broma odebrał piłkę na połowie rywala widać przewagę Bodo/Glimt w środku pola. Kiedy piłkę miał bramkarz norweskiego zespołu Lech ustawił krycie indywidualne na obrońcach przeciwnika, Sousa odpowiadał za Gronbaeka, a Karlstrom miał na oku Berga, ale musiał również kontrolować pozycję Vetlesena. Golkiper Bodo/Glimt właśnie do tego ostatniego chciał zagrać długie podanie, aby ominąć pressing Lechitów, ale Szwed w porę zareagował, cofnął się kilka kroków, przeciął podanie i Lech z tej akcji zdobył bramkę. Mikael Ishak dopisując kolejnego gola w europejskich pucharach coraz mocniej pracuje na status klubowej legendy i jednego z najlepszych piłkarzy polskiego klubu w rozgrywkach europejskich, Joel Pereira popisał się kolejną świetną asystą, ale tej bramki nie byłoby bez inteligencji Jespera Karlstroma.
Nie ma wątpliwości, że Lech sporo ryzykował stosując taki pressing. Granica pomiędzy zwycięstwem, a porażką była naprawdę bardzo cienka. Wystarczy sobie przypomnieć sytuację Vetlesena, kiedy spudłował z kilku metrów. A cała akcja wzięła się wówczas z wyjścia spod pressingu Lecha. Tym razem szczęście (na które sobie zapracowali) uśmiechnęło się do polskiego zespołu.
Dojrzały jak Lech Poznań
Po chwili euforii i uniesienia, jaką dał gol Mikaela Ishaka pierwsze, co zrobiłem to popatrzyłem na zegar, który wskazywał 63. minutę gry. „Jeszcze około pół godziny” – pomyślałem. Spodziewałem się, że będzie nerwówka, że Lech może za bardzo cofnąć się do defensywy i zacząć rozpaczliwie bronić. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Kolejorz bardzo mądrze i dojrzale zarządzał wynikiem. W sposób, który nie powodował u kibiców bezwarunkowego odruchu w postaci patrzenia na zegar. Goniąc wynik zespół Knutsena było stać tylko na 3 strzały, z czego ostatni w 66. minucie – 180 sekund po tym, jak Kolejorz objął prowadzenie. W samej końcówce mocno zakotłowało się w polu karnym Filipa Bednarka, jednak generalnie rzecz biorąc Lech nie wyglądał na zespół, który zaraz ma stracić bramkę. Nie wyglądał na zespół, który ostatni pucharowy dwumecz w fazie zasadniczej europejskich pucharów rozgrywał ponad dekadę temu. Wyglądał na zespół zaprawiony w tego typu bojach.
O ile piłkarze Lecha nie mają doświadczenia z gry w europejskich pucharach, o tyle ma je trener. John van den Brom bardzo mądrze rozegrał ten dwumecz. Można było czuć niedosyt odnośnie do stylu gry Lecha na wyjeździe, niektórzy pisali nawet o „hańbie i kompromitacji”, ale bezbramkowy remis (i to nie szczęśliwy, a zasłużony z przebiegu gry) pozwolił Lechowi zagrać na Bułgarskiej znacznie bardziej odważnie. Pójście na wymianę ciosów w Norwegii mogłoby się opłacić, nie można tego wykluczyć, ale – znając potencjał Bodo/Glimt i mając w pamięci jakie marki tam przegrywały – prędzej skończyłoby się solidnym laniem i przystępowaniem do rewanżu z niskimi nadziejami na awans.
John van den Brom podjął kilka niepopularnych decyzji
W porównaniu do pierwszego meczu dokonał czterech zmian. Jedna z nich była wymuszona pauzą za kartki Radosława Murawskiego, ale ustawienie w środku pomocy Sousy było zaskoczeniem (spodziewaliśmy się Kvekveskiriego). Portugalczyk do wczoraj w Lidze Konferencji zagrał zaledwie minutę i nagle został rzucony na głęboką wodę w najważniejszym dotychczasowym meczu Lecha w sezonie. Choć do wyróżniających się piłkarzy nie należał to mimo wszystko dał radę. Kolejnym niepopularnym wyborem było wystawienie Adriela Ba Louy, dla którego był to debiut w Lidze Konferencji. Iworyjczyk miał swoje lepsze i gorsze momenty, ale był aktywny, rzucał się w oczy. Van den Brom odkurzył także Pedro Rebocho, który na wiosnę zagrał tylko 90 minut w ostatnim meczu z Zagłębiem, a wczoraj był jednym z lepszych piłkarzy.
Przez większość dwumeczu Lech dobrze się bronił przeciwko silnej drużynie. Gorzej było z działaniami ofensywnymi, ale nie można powiedzieć, że poznaniacy nie mieli pomysłu, co zrobić z piłką. O ile Bodo/Glimt starało się jak najwięcej grać przez środek, tak zespół Johna van den Broma wręcz tego unikał. Często kiedy środkowi obrońcy mieli piłkę to w środku nie było nikogo kto chciałby ją otrzymać (zresztą nie tylko z Bodo/Glimt tak było, w Europie to regularny obrazek). Lech bazował raczej na krosowych podaniach stoperów w boczne sektory i wyprowadzaniu szybkich ataków po zebraniu „drugiej piłki”. Komuś może się to nie podobać, ktoś inny to doceni, ale ważne, że Lech znalazł sposób na rywala. A najważniejsze, że okazał się on skuteczny.