Pogoń Szczecin i jej kibice zapewne nie zapomną na długo zeszłorocznego finału Pucharu Polski, w którym w ostatnich chwilach wypuścili zwycięstwo z rąk. Pogoni brakuje trofeów, a właśnie w zeszłym roku była na to największa szansa. Jednakże podopieczni Roberta Kolendowicza są obecnie w świetnej dyspozycji, nie bez szans za rehabilitację za poprzednią edycję. Pogoń jest jedynym klubem Ekstraklasy, który w 2025 roku wygrał swoje wszystkie mecze. Rywala łatwego nie mieli, bo również będącego w gazie – Piasta Gliwice. Mistrz Polski z 2019 roku również nie przegrał żadnego meczu ligowego w tym roku, lecz 2 z nich zremisował. Zapowiadało się zatem fantastyczne, wyrównane widowisko przy Twardowskiego.
Taką przewagę trzeba bezwzględnie wykorzystywać
W pierwszych 10 minutach nie widzieliśmy co prawda ataków z ogromnym potencjałem na gola, ale trzeba przyznać, że gliwiczanie rozpoczęli ten mecz odważnie. Wielu piłkarzy Piasta pokazywało się na połowie przeciwnika, bardzo dobrze funkcjonowała prawa flanka ekipy z Górnego Śląska. Nie oznaczało to jednak, że Portowcy byli zupełnie zepchnięci do ofensywy. Na początku tego spotkania próbowali atakować poprzez uruchamianie Kamila Grosickiego, lecz rywale dobrze radzili sobie w obronie. Szczecinianom brakowało dokładności przy rozgrywaniu akcji. Piast z kolei wykazywał się dużym, wręcz stoickim spokojem na boisku, miał plan na to starcie i starał się go konsekwentnie realizować. No dobra, ale brakowało tego, co w futbolu najistotniejsze – strzałów.
Po pół godziny gry padł tylko jeden celny strzał, po stronie Piasta. Na tamtym etapie spotkania to właśnie podopieczni Aleksandara Vukovicia byli piłkarsko lepszą drużyną, która przeważała na boisku w stolicy Pomorza Zachodniego. Pogoń nie była w stanie wykreować sobie żadnej groźniejszej akcji. Z perspektywy Piasta aż się prosiło o to, żeby skarcić za to gospodarzy i objąć prowadzenie. Niestety, w ofensywie obie strony grały apatycznie – jedna mniej, druga bardziej. Dopiero pod sam koniec pierwszej połowy golkipera Piasta sprawdził Grosicki, a potem Efthymis Koulouris. Niemniej jednak w tej części meczu to Piastunki wyglądali lepiej i byli bliżej prowadzenia. Szkoda tylko, że nie byli w stanie zrobić większego pożytku z tej przewagi.
Męczą, męczą, i wymęczyć nie mogą…
Pogoń powoli, ale konsekwentnie się rozpędzała i sprawiała Piastunkom coraz więcej problemów. Portowcy tym razem lepiej weszli w drugą połowę spotkania, chcąc jakby ukarać Piasta za jego niefrasobliwość. Do 60. minuty działo się na boisku niewiele, choć to podopieczni Roberta Kolendowicza lepiej się prezentowali, a przewaga Piasta była już tylko przeszłością. W owym czasie próbowali szarpnąć do przodu za sprawą Adriana Przyborka, ale problemy z pierwszej połowy pozostały – niedokładność. Piast natomiast przypomniał sobie dopiero około 70. minuty, lecz bez zamierzonego skutku.
Wyglądało to obiecująco na początku spotkania, lecz ten mecz był po prostu nudny. Był otwarty co prawda, ale zdecydowanie brakowało esencji futbolu, tej kanonady, ostrzału bramki. Nikt raczej nie chce oglądać szachów, włączając piłkarski Puchar Polski. Myślę, że nie każdy miałby tutaj ochotę na więcej niż 90 minut tego spotkania, biorąc pod uwagę poziom dogrywek w ostatnim czasie. Są bowiem tak porywające, że aż UEFA rozważa ich usunięcie w Lidze Mistrzów. Do tej dogrywki mogło nie dojść, gdyby piłkę meczową, będąc sam na sam, wykorzystał Erik Jirka. Słowak strzelił jednak wprost w bramkarza, zatem nici z końca spotkania w regulaminowym czasie gry. Mimo to w tych 90 minutach nieco lepiej wyglądał Piast i to on był nieznacznym faworytem w dogrywce.
CO ZA BRAMKA! KOULOURIS KRÓLEM SZCZECINA!
A więc trzeba było kolejnych 30 minut do wyłonienia zwycięzcy. W pierwszej połowie dogrywki znacznie lepiej spisywała się Pogoń. Portowcy stworzyli sobie więcej okazji bramkowych, a także zupełnie zdominowali posiadanie piłki, które momentami przekraczało nawet 70%. Piast także się starał, ale przygasł nieco w stosunku do poprzednich 90 minut. Nic w tym dziwnego – piłkarze po obu stronach na pewno byli potwornie zmęczeni. Druga połowa dogrywki, przynajmniej według moich przewidywań, miała przynieść tyle samo, co poprzednie 105 minut. A tu proszę, w 106. minucie padł gol. I to nie byle jaki, bo przepięknej urody! Linus Wahlqvist wrzucił piłkę w pole karne, gdzie czekał na nią Koulouris. Grek w bardzo sprytny, widowiskowy sposób uderzył futbolówkę piętą w powietrzu, wyprowadzając Portowców na prowadzenie. Na tak pięknego gola superlatywów nigdy za wiele!
Skorpion Koulourisa ukąsił Piasta, i to ze „śmiertelnym” skutkiem, jak się potem okazało. Jeszcze w 123. minucie niezłym strzałem Grosicki podwoił prowadzenie, po indywidualnym rajdzie, z ostrego kąta i od poprzeczki. To było już tylko postawienie kropki nad „i” . Piast próbował odrobić straty przed końcem i wziął się do roboty, lecz Portowcy z opałów wychodzili obronną ręką. Gdyby w pucharach mogły padać remisy, to taki wynik byłby jak najbardziej sprawiedliwy. Jednakże takiej opcji tu nie było, ktoś musiał tu wygrać. Momentami lepiej wyglądała raz Pogoń, raz Piast. Statystyki wskazują nieznacznie na Pogoń, która częściej była przy piłce oraz oddawała więcej strzałów. Bardziej dokładny był Piast, który oddał jedno uderzenie więcej w światło bramki. Szczecinianie mogą się cieszyć, że mają Koulourisa w składzie. Bo bez Greka byłoby Pogoni nieporównywalnie trudniej.