Wietrznego wieczoru 10 listopada 2024 roku Estadio da Luz w Lizbonie było areną kolejnego portugalskiego klasyku. Na przeciw siebie po raz 256 w historii stanęły drużyny Benfiki oraz FC Porto. Po ponad 90 minutach gry okazało się, że tym razem O Clássico padło łupem „Orłów„!
Obydwa zespoły przystąpiły do tego starcia po zanotowaniu porażek w europejskich rozgrywkach. W Lidze Mistrzów Benfica na Allianz Arenie przegrała z Bayernem Monachium. Dzień później w Rzymie w spotkaniu rozegranym w ramach Ligi Europy FC Porto musiało uznać wyższość Lazio. Przed ligowym klasykiem obie drużyny miały zatem dodatkową motywację, zwłaszcza że zwycięstwo w tym meczu oznaczało utrzymanie w miarę bliskiego kontaktu z prowadzącym w tabeli Sportingiem. Aktualny lider wygrał swój mecz z Bragą 4-2, choć przez większą część gry przegrywał 0:2.
Dodatkowym smaczkiem w pojedynku Benfica – Porto była także rywalizacja na ławce trenerskiej. Na boisku po raz pierwszy w historii w bezpośrednim pojedynku zmierzyły się drużyny prowadzone przez Bruno Lage i Vitora Bruno. Podopieczni drugiego z wymienionych chcieli zepsuć humory fanom Benfiki, którzy w wypadku porażki ich ulubieńców na własnym stadionie mieliby aż 8 punktów straty do Smoków.
Derby Portugalii z kontrowersjami w pierwszej połowie
W pierwszej połowie dominowali piłkarze Benfiki. Po bramce Carrerasa gospodarze prowadzili 1:0. Na przerwę schodzili jednak z wynikiem remisowym, choć tak naprawdę powinni wygrywać 2:0. Powinni, gdyż zbyt raptowna decyzja sędziego kosztowała zawodników z Lizbony gola zdobytego po zamieszaniu w polu karnym. Arbiter przerwał grę za szybko i nie zastosował przywileju korzyści w sytuacji, w której chwilę po gwizdku piłkę w siatce umieścił Pavlidis. Kilka minut później Grek miał kolejną sytuację, jednak po jego uderzeniu piłka odbiła się od słupka.
W piłce na najwyższym poziomie bardzo często daje o sobie znać stara maksyma, mówiąca, że niewykorzystane sytuacje lubią się mścić. Tak było i tym razem. Chwilę przed przerwą „wielbłąd” Nicolasa Otamendiego kosztował Benfikę gola. W 44. minucie meczu bezradnego Trubina z bliskiej odległości pokonał Samu. Dzięki temu bezbarwne przez pierwszą część gry Porto cieszyło się z gola wyrównującego i ostrzyło sobie zęby na kolejne trafienia z kontrataku. W doliczonym czasie pierwszej połowy więcej bramek nie było, choć obydwie drużyny były bliskie stworzenia groźnych sytuacji.
Zabójcze 15 minut
Pierwszy kwadrans po zmianie stron okazał się zabójczy dla FC Porto. Ich bardzo pasywna postawa została skarcona 2 golami zdobytymi w krótkim odstępie czasu. Najpierw do siatki trafił niezawodny Angel Di Maria. Chwilę później na 3:1 długim wślizgiem podwyższył Pavlidis (choć istnieje spora szansa, że trafienie ostatecznie trafi na konto spóźnionego Pereza).
Po tym trafieniu na Estadio da Luz wybuchła euforia. Zawodnicy w czerwonych koszulkach prezentowali się tak jak wymarzyli to sobie ich kibice. Podopieczni Bruno Lage dysponowali dwubramkowym prowadzeniem, a do tego grali dynamiczną, ładną dla oka piłkę. Była to zatem zupełnie inna gra niż ta, którą zaprezentowali w ostatnim spotkaniu z Bayernem.
A Porto? Nie mogło złapać swojego rytmu. Piłkarze z północy Portugalii stanowili dziś tło dla lepiej dysponowanych rywali, rzadko kiedy zagrażając ich bramce. Szczególnie słabo prezentowała się linia defensywna, która nie radziła sobie z przecinaniem podań posyłanych na wolne pole z głębi boiska.
4:1 to sprawiedliwy wynik
Ostatecznie klasyk zakończył się wynikiem 4:1. Wynik w 81. minucie z rzutu karnego ustalił nie kto inny jak Di Maria. Tym samym Benfica zbliżyła się w tabeli do Porto na 2 punkty. Ma jednak do dokończenia przerwany przez ulewę mecz z Maritimo. Kwestia tytułu mistrzowskiego dalej jest otwarta. Sporting po odejściu trenera Amorima będzie musiał mieć się na baczności!