Arsenal ostatni raz w Lidze Mistrzów występował sześć lat temu, w 2016 roku. W obecnym sezonie wszystko układało się po myśli The Gunners. Na trzy kolejki przed końcem mieli cztery punkty przewagi nad piątym Tottenhamem. Jednak po poniedziałkowej porażce z Newcastle szanse Kanonierów na miejsce w pierwszej czwórce zmalały niemal do zera. Aby zagrać w przyszłym sezonie w Champions League podopieczni Mikela Artety muszą liczyć, że zdegradowane już Norwich pokona Koguty. Można mówić, że nadzieja umiera ostatnia, niemniej Arsenal skompromitował się na samym finiszu. Teraz jedynie cud może ich uratować.
Arsenal nie potrafi odrabiać strat
Zarówno porażka z Tottenhamem (0:3) w czwartek, jak i z Newcastle (0:2) po raz kolejny pokazały, że Arsenal nie potrafi odrabiać strat. Pomimo, że to przeciwnik prowadził zespół Artety w obu tych spotkaniach nie stworzył sobie praktycznie żadnej dogodnej sytuacji. O ile jednak, przeciwko Spurs tę sytuację można tłumaczyć czerwoną kartką dla Roba Holdinga jeszcze w pierwszej połowie, tak starcie ze Srokami do bólu przypominało kilka wcześniejszych meczów, w których Arsenal nie potrafił zareagować po stracie pierwszego gola. Z 11 meczów, w których Kanonierzy pierwsi tracili bramkę aż 10 przegrali. Losy meczu potrafili jedynie odwrócić przeciwko Wolverhampton (2:1). Co gorsza, w pozostałych 10 spotkaniach The Gunners zdobyli tylko jedną bramkę (na 1:2 z Brighton).
W całym sezonie Premier League Arsenal przegrywał łącznie przez 709 minut. W tym czasie zdołał zdobyć tylko cztery gole. Daje to jedną bramkę średnio co 177 minut. Dla porównania przez całe rozgrywki Kanonierzy trafiają do siatki co 59 minut, a najgorsze pod tym względem Norwich co 145. Gdy drużyna Artety musi gonić wynik, pod względem ofensywnym jest jednym z najgorszych zespołów w lidze. Ciężko to jednoznacznie wytłumaczyć. Z jednej strony gdy przegrywasz musisz podjąć większe ryzyko, przez co teoretycznie masz więcej okazji na zdobycie bramki. Z drugiej, jednak gdy musisz gonić wynik, przeciwnik cofa się głębiej, nie pozwala na kontry i zmusza do ataku pozycyjnego. A jak wiadomo, niewiele jest zespołów, które potrafią cierpliwie szukać luki w nisko ustawionej defensywie rywala.
Brak liderów gwarantujących liczby
Co prawda, pod wodzą Artety Arsenal poczynił ogromne postępy w grze z piłką przy nodze. Kanonierzy potrafią wyjść spod pressingu i bardzo szybko przetransportować futbolówkę pod pole karne rywala. Z pewnością kilka goli Kanonierów z tego sezonu jeszcze na długo zostanie nam w pamięci. Jednak przeważnie są to akcje, w których Arsenal szybko wymienia piłkę i wykorzystuje wolne przestrzenie za linią obrony rywala. Gdy przeciwnik jest ustawiony w niższym pressingu, The Gunners mają spore problemy. Głównym pomysłem na stworzenie sytuacji pozostają dośrodkowania, a jako że Arsenal nie ma napastnika dobrze grającego w powietrzu, to zazwyczaj jest to woda na młyn dla przeciwników.
Niemniej jednak, trzeba po prostu przyznać, że Arsenalowi brakuje jakości. W kadrze zespołu nie ma ofensywnych piłkarzy, którzy będą w stanie wziąć na barki ciężar za zdobywanie goli czy kreowanie okazji. W klasyfikacji kanadyjskiej „dwucyfrówką” mogą pochwalić się jedynie Bukayo Saka (11 goli + 6 asyst), Emile Smith-Rowe (10+2), Martin Odegaard (6+4) i Gabriel Martinelli (5+5). Żaden z nich nie ma więcej niż 23 lat i każdy rozgrywa co najwyżej drugi sezon na tym poziomie. Trudno od piłkarzy w takim wieku wymagać, aby w trudnych momentach to oni dawali sygnał i brali odpowiedzialność za wynik. Dla porównania Tottenham ma Harry’ego Kane’a i Hueng Min-Sona, którzy od kilku lat regularnie trafiają do siatki w Premier League. W Manchesterze United jest Cristiano Ronaldo, jeden z najlepszych piłkarzy w historii. Podobnie w Manchesterze City czy Liverpoolu, gdzie tych nazwisk można wymienić znacznie więcej.
Zmiennicy nie dają impulsu
W momentach, w których zespołowi nie idzie, niezwykle ważną rolę odgrywają rezerwowi. Najlepszym tego przykładem są dwaj tegoroczni finaliści Ligi Mistrzów. Real Madryt w obecnej edycji Champions League w każdym rewanżowym spotkaniu po zmianach całkowicie odmieniał losy meczów. Jurgen Klopp również nie wstrzymuje się ze zmianami gdy jego zespołowi nie idzie i w ostatnim czasie bardzo na tym zyskuje (chociażby wprowadzenie Luisa Diaza na drugą połowę w rewanżu z Villarealem).
Jedynym meczem, w którym rezerwowi zapewnili punkty Arsenalowi było wspomniane wcześniej zwycięstwo z Wolves (2:1). Wówczas pierwszą bramkę do spółki wypracowali Nicolas Pepe i Eddie Nketiah. Mimo wszystko, w większości przypadków zawodnicy wprowadzani na boisku z ławki nie potrafią pociągnąć zespołu. Można się zastanawiać czy Arsenal nie ma wystarczająco szerokiej i wyrównanej kadry czy to wina trenera, który nie ma pomysłu jak odwrócić losy spotkania. W ostatnich meczach, kiedy Kanonierzy musieli odrabiać straty, Arteta często decydował się zmienić ustawienie na trójkę stoperów. Jako wahadłowi ustawiani byli Saka oraz Martinelli czy Pepe, jednak to również nie dawało wymiernych efektów.
Czy Arsenal zrobił progres?
Oczywiście można mówić, że Arsenal nie udźwignął presji na finiszu sezonu, jednak przez całą bieżącą kampanię, gdy mecz nie układał się po ich myśli Kanonierzy nie potrafili odpowiednio zareagować. Oczywiście zdarzały się mecze, w których The Gunners byli po prostu nieskuteczni i przy odrobienie większej ilości szczęścia mogli wygrać czy chociażby zremisować. Od razu na myśl przychodzą tutaj niedawne mecze z Brighton (1:2) czy Southampton (0:1). Niemniej jednak, w większości spotkań Arsenal – tak jak w poniedziałek z Newcastle – był po prostu bezradny. Nie potrafił przejąć inicjatywy, nie miał pomysłu. Był zwyczajnie gorszym zespołem.
Prawdopodobnie po raz kolejny piłkarze Arsenalu w następnym sezonie Ligę Mistrzów będzie oglądał tylko w telewizji. Niemniej jednak, przed startem rozgrywek piąte miejsce i walkę do końca o czołową czwórkę kibice The Gunners braliby w ciemno. Piąta lokata i 66 punktów, jakie Arsenal dotychczas zgromadził, to i tak najlepszy wynik za kadencji Artety. Być może gdyby drużyna udźwignęła presję w dwóch ostatnich spotkaniach, to już dzisiaj cieszyłaby się z powrotu do Champions League. Jednak młoda i dość wąska kadra w połączeniu ze sporą liczbą kontuzji odbiły się Arsenalowi czkawką.
Mimo wszystko, zespół pod wodzą Artety wydaje się zmierzać w odpowiednim kierunku. Projekt jest budowany z głową, a pomiędzy trenerem i zarządem jest chemia. Gdy Arsenal ma swój dzień, to jest w stanie postawić się każdemu. Jednak zespół i trenera poznaje się po tym, jak potrafi reagować na niepowodzenia. A w tym aspekcie zarówno przed Artetą, jak i cała drużyną jeszcze sporo nauki.