Niemodny trener ciągle na karuzeli. Jak David Moyes ożywił Everton?

Za staromodnego trenera uważano go już dekadę temu, gdy nie poradził sobie w Manchesterze United. Później argumenty na potwierdzenie tej tezy przyniosła przygoda w Realu Sociedad oraz spadek z Premier League z Sunderlandem. David Moyes zdołał udowodnić swoją wartość w West Hamie, z którym kwalifikował się do Ligi Europy oraz wygrał Ligę Konferencji. Niemniej jednak, gdy latem pożegnał się z klubem znów był postrzegany jako trener, na którego moda przeminęła. Dlatego też jego zatrudnienie przez Everton nie budziło ekscytacji poza wątkiem powrotu do klubu, z którego przebił się do Manchesteru United. Szkot początkiem pracy na Goodison Park przypomniał jednak, że wciąż jest dla niego miejsce na karuzeli trenerskiej Premier League.

David Moyes wyprowadził zespół z pobliża strefy spadkowej

David Moyes objął Everton na początku stycznia, gdy zespół zajmował 16. miejsce i miał tylko punkt przewagi nad strefą spadkową. Strata do zajmującego 15. lokatę Crystal Palace wynosiła cztery „oczka”, więc na półmetku sezonu wyklarowała się grupa pięciu zespołów, pomiędzy którymi najprawdopodobniej miała rozstrzygnąć się walka o utrzymanie. Poza trzema beniaminkami Everton mógł liczyć jeszcze na słabość Wolves. Amerykańscy właściciele The Toffees podjęli decyzję, iż zakończą współpracę z ówczesnym trenerem. Zmiana Seane’a Dyche’a na Davida Moyesa nie wiązała się z rewolucją. Choć styl gry zespołów Szkota nie był aż tak bezpośredni, nastawiony na dalekie podania, stałe fragmenty i walkę fizyczną jak tych prowadzonych przez Dyche’a, to podstawy filozofii obu szkoleniowców są podobne. Przywiązują dużą wagę do organizacji w grze bez piłki, stawiają efektywność ponad efektowność, stosują proste środki i nie zachęcają zespołu do podejmowania ryzyka w niebezpiecznych strefach.

REKLAMA

Wejście Davida Moyesa do zespołu bardzo szybko przyniosło zakładany efekt w postaci poprawienia rezultatów. Z sześciu meczów Moyes przegrał dwa razy, odpadając z Pucharu Anglii przeciwko Bournemouth oraz tracąc punkty w ligowym starciu z Aston Villą (0:1). Pokonał natomiast Tottenham (3:2), Leicester (4:0) i Brighton (1:0), a w ostatnich derbach Merseyside rozgrywanych na Goodison Park wyszarpał remis z Liverpoolem (2:2) po bardzo dobrym meczu. Nowy szkoleniowiec wykorzystał sprzyjający terminarz, ponieważ pięć z sześciu spotkań jego zespół rozgrywał na własnym obiekcie. Everton w ligowej tabeli zdołał przesunąć się o jedną pozycję do góry, natomiast najważniejsze, że przewaga nad strefą spadkową wzrosła do 10 punktów, dzięki czemu piłkarze znacznie oddalili się od scenariusza, w którym za niedługo przystępowaliby do każdego meczu z nożem na gardle.

Everton gra jak zespół z najlepszych okresów Dyche’a

Zaznaczyliśmy już, że sposób gry zespołów Davida Moyesa różni się od tych prowadzonych przez Dyche’a (zresztą, 53-letni Anglik ma tak unikalną filozofię, że żaden szkoleniowiec takiej nie ma), natomiast Szkot niemal w ogóle nie wprowadził w Evertonie zmian w sposobie gry. Gdyby któremuś fanowi Premier League uciekła zmiana trenera na Goodison Park to włączając ostatnie mecze The Toffees nie mogłoby mu nawet przejść przez myśl, że to już nie jest zespół prowadzony przez Seane’a Dyche’a. Najprawdopodobniej pomyślałby tylko, że Everton wreszcie złapał formę i prezentuje się jak z najlepszych okresów poprzedniego sezonu. Bo zespół Davida Moyesa wygląda na boisku niemal identycznie, jak ekipa Seane’a Dyche’a w szczycie formy.

The Toffees stosują bardzo proste środki. Grają dalekimi podaniami w stronę dobrze grającego w powietrzu napastnika (Beto lub Calvert-Lewina) oraz ofensywnego pomocnika (Doucoure), a pomocnicy oraz skrzydłowi są przygotowani na zebranie drugiej piłki. Chcą, aby gra toczyła się jak najdalej od ich bramki. Bezpośrednio przenoszą grę na połowę rywala i tam próbują utrzymać się przy piłce. Są skuteczni w kontrpressingu i nie cofają się w pobliże własnego pola karnego, a próbują odbierać piłkę wysko (co w West Hamie Davida Moyesa było rzadkością). Symbolem prostoty, w której tkwi geniusz Evertonu jest pierwsza bramka z Leicester zdobyta tuż po pierwszym gwizdku sędziego, przy której asystę dalekim wybiciem zanotował Jordan Pickford.

Derby Merseyside

Meczem-wizytówką dla Evertonu Davida Moyesa są natomiast derby Merseyside. Poza okolicznościami wyszarpanego remisu, które zapadną fanom w pamięci już na zawsze – gol strzelony w doliczonym czasie gry, awantura po ostatnim gwizdku i ostatnie derby na Goodison Park – trzeba przyznać, że Everton na ten remis sobie zapracował. Mając świadomość, że z najlepszą drużyną w kraju (a może nawet i na świecie) nie mogą grać na ich zasadach, bo jakość Liverpoolu zmiecie ich z planszy, robili wszystko, aby wyprowadzić przeciwnika ze strefy komfortu. Grali jak najczęściej dalekim podaniem, dobrze zbierali drugie piłki i będąc na połowie rywala szukali stałego fragmentu gry, aby ze stojącej futbolówki mieć możliwość posłać ją w pole karne. Grali bardzo agresywnie, szukali pojedynków w kontakcie, a gdy zespół Arne Slota rozgrywał akcję skutecznie odcinali od gry Ryana Gravenbercha i nie pozwalali im przenosić gry blisko pola karnego.

Plan Evertonu na ten mecz zakładał przeszkadzanie Liverpoolowi i był realizowany – jak na ich możliwości – wręcz wzorowo. Za kadencji Arne Slota dla The Reds to był mecz, w którym:

  • Oddali najmniej strzałów
  • Wykreowali najniższy współczynnik goli oczekiwanych (xG)
  • Zanotowali najmniej kontaktów z piłką w polu karnym rywala (ex aequo ze spotkaniem z Chelsea)
  • Mieli drugą najniższą liczbę podań w szesnastkę przeciwnika
  • Wymienili trzecią najniższą liczbę podań w tercji ataku
  • Najczęściej faulowali

David Moyes skutecznie włożył kij w szprychy Liverpoolowi. Wielu kibicom taki sposób gry może się nie podobać, będą nazywać to antyfutbolem, ale w piłce nożnej trzeba szukać przewagi, gdzie tylko się da. Everton zlokalizował ją w dalekich podaniach, walce w powietrzu, grze fizycznej i stałych fragmentach, dzięki czemu wybili The Reds z rytmu jak chyba żaden zespół w tym sezonie.

Jak David Moyes zmienił Everton pod kątem personaliów?

Zmiana w stylu gry Evertonu po roszadzie na ławce trenerskiej jest niemal niezauważalna, ale David Moyes dokonał kilku korekt w zestawieniu personalnym. Najsłabszym ogniwem u Seane’a Dyche’a często była prawa obrona, na której wystawiał 39-letniego Ashleya Younga lub 36-letniego Seamusa Colemana. Doświadczeni zawodnicy często nie radzili sobie w pojedynkach z dynamicznymi skrzydłowymi. Moyes na tej pozycji zaufał nominalnemu śrokdowemu obrońcy, Jake’owi O’Brienowi. Irlandczyk sprowadzony z Lyonu minionego lata był pomijany przez poprzednika, a teraz spisuje się bardzo dobrze. Na prawym skrzydle więcej minut otrzymuje natomiast Jesper Lindstrom, również jeden z letnich nabytków klubu (wypożyczony z Napoli). Po kontuzji Calverta-Lewina szansę gry na 9-tce otrzymał z kolei Beto. Moyes ma do dyspozycji także wracającego po kontuzji Jamesa Garnera, a Doucoure na razie zawsze gra jako „10-tka”, co u Dyche’a nie było normą.

W ten sposób nowemu trenerowi udało się poprawić wyniki zespołu i odsunąć poza horyzont widmo spadku z Premier League. O ile nie jest to tylko popularny efekt nowej miotły, to David Moyes otrzymując kolejną szansę udowadnia, że nadal zasługuje, aby tkwić na trenerskiej karuzeli w Premier League.

REKLAMA

***

Po więcej informacji o Premier League zapraszamy na grupę Kick & Rush – wszystko o lidze angielskiej

SPRAWDŹ TAKŻE
Więcej
    REKLAMA
    108,760FaniLubię

    MOŻE ZACIEKAWI CIĘ