Real Madryt w XXI wieku sześciokrotnie sięgał po trofeum Champions League. Dla Manchesteru City szczytem był dotychczas udział w finale, a i ta sztuka udała im się jedynie raz. Po remisie w spotkaniu rozgrywanym w stolicy Hiszpanii zespół Pepa Guardioli chciał udowodnić swoją wyższość na własnym terenie. Stawką był udział w wymarzonym finale przeciwko Interowi.
Obywatele od początku spotkania przejawiali ogromną ochotę do gry
City szybko zdominowało środek pola, imponowało dokładnością podań i spokojem w realizowaniu przedmeczowych założeń. Doszło do tego, że Real Madryt został zamknięty w swojej trzydziestce, skupiając się wyłącznie na blokowaniu prób rywala. Przewaga Manchesteru była niesamowita. Gospodarze w pierwszym kwadransie odnotowali aż 84% posiadania piłki, które przełożyło się na groźną sytuację Erlinga Haalanda obronioną przez Courtois. Kolejne starcie obu Panów miało miejsce w 21. minucie, gdy jeszcze lepszy strzał Norwega ponownie zablokował belgijski golkiper. To jednak nie Haaland, a Bernardo Silva znalazł drogę do siatki. Po świetnej wymianie z Kevinem De Bruyne sfinalizował kapitalne 23 minuty w wykonaniu City. Do tego momentu na murawie jeden zespół grał w piłkę, drugi mógł się jedynie przyglądać.
Real potrzebował swoich liderów, a ci po pół godziny gry zaczęli dawać sygnały do ataku. Królewscy potrafili zbliżyć się do bramki Manchesteru, stworzyć kilka groźnych sytuacji jak strzał Kroosa, który wylądował na poprzeczce. Co z tego, skoro rywal błyskawicznie dorzucił gola na 2:0? Bernardo dobił uderzenie Gündogana, a Etihad rozpoczęło świętowanie. Gdybyśmy mieli oceniać pierwszą połowę City w skali od 1 do 10, dalibyśmy 11. Real Madryt dawno nie został tak zdominowany jak na przestrzeni początkowych 45 minut. Co więcej, Manchester grał coraz swobodniej, ale zarazem zachowując pełnię koncentracji. Zawodnicy Ancelottiego, mający bogate doświadczenie wyglądali na kompletnie bezradnych na tak dysponowanych rywali.
City silni jak nigdy
Królewscy po zmianie stron musieli odrabiać straty, ale nijak nie potrafili postawić się względem perfekcyjnej grze gospodarzy. Oczywiście, Manchester nie silił się już na zakładanie pressingu pod bramką Realu, nie musiał za wszelką cenę utrzymywać się przy futbolówce. To piłkarze z Madrytu mieli większe posiadanie piłki w drugiej połowie, jednak przełożyło się ono na dokładnie 0.43 xG. Tłumacząc osobom niezaznajomionym z tego typu statystyką — Królewscy praktycznie nie mieli klarownych sytuacji bramkowych. Co więcej, to City dołożyło kolejnego gola — po rzucie wolnym De Bruyne, futbolówkę do własnej siatki wpakował Eder Militao. Nie chcemy silić się na żarty, ale była to jedna z nielicznych sytuacji, gdy piłkarz Realu uderzył piłkę w światło bramki. Niestety swojej… W doliczonym czasie rezultat podwyższył dodatkowo Julian Alvarez, który dobił konający zespół z Madrytu. 4:0, żadnych wątpliwości.
Pep Guardiola świętuje. To był doskonały mecz jego zespołu. Masterclass. Pokaz sił, jasno wskazujący, który klub jest obecnie najlepszym na świecie. Inter ma czego się obawiać. Tak dysponowane City wydaje się być nie do zatrzymania. Real? No cóż, porażka to jedno, ale smutna bezradność może być zapalnikiem zmian. Królewscy zostali boleśnie zrzuceni z tronu, ale oddajmy Guardioli, że dziś jego zespół otarł się o piłkarskie arcydzieło.