Na Vitality Stadium przyjechał niesiony zwycięstwem w „bitwie o Anglię” Liverpool. Jurgen Klopp delegował na mecz z ostatnią drużyną tabeli najmocniejszy możliwy skład jakim na ten moment dysponuje niemiecki szkoleniowiec, co wskazywało na chęć szybkiego osiągnięcia przewagi i wprowadzanie rezerwowych. Jednak z „Wisienkami” na ich terenie i nie tylko, wiele drużyn miało już w tym sezonie sporo problemów. Dlatego też mecz wydawał się dla „The Reds” łatwy tylko na papierze. Bournemouth nie zamierzało tak łatwo odpuścić z racji starty zaledwie 3 punktów do Leicester znajdującego się na 15. miejscu w tabeli.
Bournemouth z groźnymi kontratakami i pomysłem
Przed meczem było wiadome, że „Wisienki” nastawione raczej na grę z kontrataków. Oddali piłkę gościom i szukali swoich szans szybkimi i prostymi atakami. Skupili się na świetnej organizacji w defensywie, niekoniecznie licząc na sukcesy w ofensywie. Co wpadnie to wpadnie, ale najważniejsze żeby tego meczu nie przegrać. Mohamed Salah, Darwin Nunez czy środkowi pomocnicy byli bardzo dobrze odcinani od podań, czy różnego rodzaju sytuacji strzeleckich. Wszystkie te zadania piłkarze Bournemouth wykonywali wzorowo.
A oprócz tego, w 28. minucie podopieczni Gary’ego O’Neila byli w stanie dorzucić coś ekstra z przodu. Piekielnie szybki Dango Outarra zdołał posłać podanie w drugie tempo sprzed linii końcowej, które na gola zamienił Philip Billing. W tej sposób gracze Bournemouth przerwali serię pięciu spotkań Liverpoolu bez straty gola na boiskach Premier League. Po strzelonej bramce gospodarze zaczynali wyglądać coraz pewniej, co jeszcze bardziej tłamsiło zapędy drużyny Jurgena Kloppa. Gdyby drużyna Garyego O’Neila prezentowała w swojej grze większą jakość stricte piłkarską, to spokojnie mogliby w tym meczu strzelić o kilka goli więcej. Brakowało skuteczności i spokoju w polu karnym, jednak drużyna gospodarzy po tym meczu może być jak najbardziej z siebie zadowolona. Niezbędne 3 punkty w kontekście utrzymania i chwila oddechu dla sympatyków Bournemouth.
Jak na ironię – Bournemouth to nie Manchester United
Na mecz z Bournemouth wyszła zupełnie inna drużyna „The Reds”. Bardzo niepewna w defensywie, mało kreatywna w środku pola oraz nerwowa w ofensywie. Trio ofensywne nie potrafiło zrobić czegoś nadzwyczajnego. Duża liczba zmarnowanych rzutów rożnych oraz oddanie inicjatywy gospodarzom po straconej bramce. Bardzo podobny mecz do tego z Crystal Palace. Brak kreatywności i pewności siebie, którą było widać w meczu z Manchesterem United. Liverpool za wszelką cenę chciał wejść do bramki, co nie było łatwe z tak grającym defensywnie przeciwnikiem. Brak strzałów z dystansu i innych pomysłów. Im dłużej oglądało się ten mecz, tym bardziej człowiek się zastanawiał, jak ten Liverpool potrafił wygrać tydzień temu 7:0 z Manchesterem United.
Niesamowicie słaby mecz „The Reds”. Trochę świeżości wniósł Diogo Jota, jednak diametralnie gra się nie zmieniła. Nerwy widoczne w całej drużynie, najbardziej w obronie. Skoro o nerwach mowach, to Mohamed Salah pokazał, że w tym meczu drużyna Jurgena Kloppa nie wyglądała na spokojną. Zmarnowany rzut karny – pierwszy w historii przestrzelony obok bramki przez Egipcjanina. Wszystko w tym meczu układało się pod co najmniej niekorzystny wynik przyjezdnych. Tak jakby wszystkie znaki na niebie i ziemi nie chciały, aby Liverpool ten mecz wygrał. I tak też się stało.
aut. Mateusz Topolski.