Notujący serię czterech zwycięstw w Lidze Mistrzów Liverpool w piątej kolejce fazy ligowej podejmował na Anfield ubiegłorocznego triumfatora tych rozgrywek, Real Madryt. Arne Slot przeżywa świetny początek pracy w Anglii, czego najlepszym dowodem są wyniki, ale też styl gry jego zespołu. Po drugiej stronie była natomiast pokiereszowana wieloma kontuzjami ekipa Carlo Ancelottiego. Faworytem tym razem byli The Reds, chociaż po Los Blancos akurat w Lidze Mistrzów można spodziewać się niemal wszystkiego.
Przewaga Liverpoolu nie miała przełożenia na wynik
Pierwsza połowa przebiegała tak, jak można było zakładać przed pierwszym gwizdkiem. Liverpool uniósł rolę faworyta i od początku był drużyną wyraźnie dominującą. To gospodarze tworzyli grę, podczas gdy ekipa z Madrytu przyjęła postawę obronną, w tak lubianej przez Ancelottiego formacji 4-4-2, i starała się wyczekiwać okazji do kontrataków. To jednak było trudniejsze, niż zapewne zakładali. The Reds wysoko nakładali pressing, który dodatkowo był bardzo dobrze zorganizowany.
Real nie był w stanie nawiązać własnej gry, a poleganie na fazach przejściowych nie przynosiło rezultatu. Do tego ogromny wkład w bezbramkowy remis do przerwy miał Thibaut Courtois i Raul Asencio. Ten pierwszy zanotował kilka bardzo ważnych interwencji, a drugi przy jednej z sytuacji wybijał piłkę z linii bramkowej. Liverpool mógł być na siebie zły, że przez 45 minut nie udało się wykorzystać żadnej okazji. Można było odnieść wrażenie, że to spotkanie może być idealnym przykładem przy powiedzeniu, że niewykorzystane okazje lubią się mścić.
Rzut karny to jeszcze nie gol
Jeżeli w pierwszej połowie Real Madryt miał problemy, tak na początku drugiej części meczu był już w poważnych tarapatach. Liverpool wyraźnie podkręcił tempo i dość łatwo radził sobie z wchodzeniem w pole karne Los Blancos. Skórę przyjezdnych ratował znowu Courtois, ale w 52. minucie Belg nie miał już nic do powiedzenia. Alexis Mac Allister posłał bardzo precyzyjne uderzenie po ładnej kombinacyjnej akcji i wyprowadził The Reds na prowadzenie.
Jakby Real miał mało problemów, tak chwilę po stracie gola boisko z powodu kontuzji musiał opuścić Eduardo Camavinga. Zmiany Ancelottiego dały jednak drobny pozytyw, bo rezerwowy Lucas Vazquez wywalczył rzut karny. Do piłki podszedł Kylian Mbappe, ale uderzył w sposób dość łatwy do obrony przez bramkarza. Niecałe 10 minut później okazję do zaprezentowania, jak wykonywać jedenastki, dostał po drugiej stronie boiska Mohamed Salah. Egipcjanin jednak wykonał rzut karny jeszcze gorzej i nie trafił nawet w światło bramki. Mecz stał się w końcówce wymianą ciosów. Królewscy szukali wyrównania, a Liverpool podwyższenia prowadzenia.
Jedna drużyna grała, druga bardziej udawała, że chce grać
Swój cel spełniła drużyna Arne Slota, na kwadrans przed końcem zdobywając drugą bramkę. Do bramki strzałem głową po rzucie rożnym trafił Cody Gakpo. O ile przed golem Real próbował przynajmniej sprawiać wrażenie, że walczy o remis, tak przy wyniku 0:2 wyglądało to już tak, jakby się poddał. Królewscy nie błyszczeli w żadnym aspekcie gry, a pochwalić można ewentualnie tylko Courtois’a. Nie było w ich grze żadnego klarownego pomysłu, a pojedynczy zawodnicy wyglądali na zmęczonych już od pierwszej minuty, dodatkowo wyraźnie będąc pod formą. Zachwycać się można występem gospodarzy. Liverpool grał z odwagą, polotem i chęcią zdobywania kolejnych goli. Wiedzieli, co i jak mają robić. Zwyczajnie dali Realowi lekcje futbolu.