22 minuta gry. Lech Poznań przegrywa na własnym boisku ze Stalą Mielec. Wynik – gorzej niż fatalny, bowiem rywal to drużyna skazywana na degradację. Radosław Murawski decyduje się na przerzut piłki, który jest tak niedokładny, że piłkarze Stali błyskawicznie ruszają z kontrą. Reszta zawodników z Poznania bezradnie przygląda się sytuacji, a Joao Amaral wydaje się bardziej skupiony na rozmowach z arbitrem, niż odmianą losów meczu. To nie wynik był problemem Lecha, a szokująca bezradność. Niestety, ten widok obserwowaliśmy w trzecim kolejnym spotkaniu. Lech przegrywał i nie miał pojęcia co zrobić z tym fantem.
Po pół godziny gry i trafieniu Piotra Wlazło, Kolejorz uzbierał więcej strat niż rozsądnych akcji
Mimo, że do końca meczu pozostała ponad godzina, obserwując poczynania obu drużyn można było w ciemno zakładać, że ekipa z Wielkopolski tego meczu nie wygra. Piłkarze Lecha wyglądali, jakby byli pogodzeni z niepowodzeniem co z oczywistych względów wydaje się abstrakcyjne. Rezerwowi? Znikomy wpływ na grę, chyba, że bierzemy pod uwagę Barry’ego Douglasa, który maczał palce przy drugim golu Stali Mielec. Dzisiejszy Lech Poznań w żadnym stopniu nie przypominał Lecha Poznań z poprzedniego sezonu. Był ospały, chaotyczny – brakowało determinacji i kreatywności. Piłkarze wyglądali, jakby grali za karę, co wydaje się niezwykle niepokojącym sygnałem.
W takiej sytuacji, można mieć dwie teorie dotyczące problemów Kolejorza. Pierwsza dotyczy przygotowania fizycznego. Polskie kluby od lat mają problemy z odpowiednim dopasowaniem formy na początek sezonu. W przeszłości wielokrotnie widzieliśmy, że zawodnicy byli przetrenowani na starcie rozgrywek, ale wracali do optymalnej dyspozycji z upływem tygodni. Zmiana trenera i związane z nią zawirowania mogły zakłócić plany na wstępną część rozgrywek. Czy za słabą grą drużyny stoją kwestie kondycyjne? Prawdopodobnie przekonamy się w nadchodzących tygodniach.
Gorzej, jeśli problemem jest zjawisko, które od lat nazywam „syndromem Maaskanta”
Holender w 2011 roku wywalczył tytuł mistrzowski z Wisłą Kraków. „Biała Gwiazda” wygrała Ekstraklasę i celowała w awans do Ligi Mistrzów. Co więcej, doszła do ostatniej rundy kwalifikacji, a w pierwszym meczu ograła APOEL. Niestety, porażka w rewanżu zabrała marzenia o Champions League. Piłkarze liczący na grę przeciwko najsilniejszym klubom Europy, w kolejnych tygodniach przegrali m.in. z Lechią, Legią i Podbeskidziem. Zawodnicy po fiasku głównego celu nie mieli „ciśnienia” na ponowną walkę w Ekstraklasie. Problem był natury mentalnej, nie zdołali się zmotywować, by w każdym meczu grać na 100%. Nie trzeba zresztą sięgać daleko pamięcią. W ubiegłbym sezonie podobny problem miała Legia – potrafiąca walczyć w europejskich pucharach i odpuszczająca większość spotkań ligowych. Obawiam się, że coś podobnego może nękać Lecha.
Zdobyli mistrzostwo – super. Superpuchar? Olany z narracją, że to kolejny sparing, do którego nie trzeba się zbytnio przekładać. Kolejorz zagrał rezerwowym składem, przegrywał z Rakowem i nie miał żadnej chęci podjęcia walki. Czy ktokolwiek krytykował graczy? Nie, nawet media przymykały oko, bowiem „to tylko Superpuchar”. Rewanż z Karabachem? Od pewnego momentu spotkania Lech był nieobecny ciałem, piłkarze niby próbowali odrabiać straty, ale były to próby bez większej wiary w sukces. Krytyka spadła na bramkarza i życie toczy się dalej. Teraz mecz ze Stalą Mielec, która miała jeden prosty atut – wolę walki. Kolejorz wkurzony, chcący pokazać swoją wartość? Nic z tych rzeczy.
Porażki nie motywują zawodników „Kolejorza” do chęci udowodnienia swojej jakości, ale sprawiają, że gracze stają się coraz bardziej obojętni wobec klęsk. Grając u siebie z teoretycznie słabą Stalą nie podjęli ryzyka. Pytanie, czy trener zdoła przywrócić poznańską Lokomotywę na właściwe tory, czy ta droga prowadzi powolnie w stronę przepaści?