Piłkarski szlagier serwowany co tydzień, góra dwa. Wielkie nazwiska stanowiące jednoosobowe globalne marki po stronie obu drużyn. Rywalizacja w szalonym tempie, brak kalkulacji, nieustanne zwroty akcji i niezapomniane emocje. Podczas oglądania ostatnich starć Realu Madryt z Liverpoolem w Lidze Mistrzów, zapewne wielu osobom mogła wpaść do głowy myśl: „Szkoda, że te zespoły nie grają ze sobą częściej, oglądanie ich w akcji to czysta przyjemność”. Tak w idealnym wydaniu prezentowałyby się zapewne spotkania owianej kontrowersjami Superligi. Obawiam się jednak, że jest to scenariusz widziany przez różowe okulary i niemożliwy do zrealizowania w takiej formie.
Produkt idealny
Zanim przejdziemy sobie do wyjaśniania, dlaczego Superliga w takim wydaniu nie ma prawa bytu, skupmy się na samym dwumeczu Liverpoolu z Realem Madryt. Z jakiego powodu jest to idealny „role model” dla tego, czym powinna być Superliga?
Po części odniosłem się do tego już we wstępie. Wielkie drużyny, wielcy piłkarze, atrakcyjne tempo gry, a do tego niesamowita atmosfera takich obiektów jak Anfield, czy Bernabeu, okraszona szalonymi zwrotami akcji i wyjątkową dramaturgią. Jednak prawdziwa niezwykłość owej rywalizacji ujawnia się dopiero, kiedy spojrzymy na nią w szerszej perspektywie. Mamy bardzo zaawansowaną fazę sezonu. Wiele drużyn, nawet tych topowych, jest zmęczona i cierpi z powodu kontuzji oraz nie jest w stanie zachować regularnej, wysokiej formy. I tak też sprawa wyglądała w odniesieniu do rywalizacji Realu z Liverpoolem – dwumecz zagadka, przed którym ciężko było nam ocenić co tak właściwie nas czeka. A tymczasem dostaliśmy kawał piłkarskiego spektaklu w dwóch aktach.
Przepis na wciągające widowisko
Na tej podstawie możemy wyodrębnić czynniki, dzięki którym właśnie te pojedynki w Lidze Mistrzów dostarczyły nam tyle rozrywki. Po pierwsze – brak wygórowanych oczekiwań. Mało kto spodziewał się tak dobrego widowiska w obu spotkaniach, co spotęgowało jakość odbioru. Po drugie – zacięta walka od pierwszych minut i jazda od pola karnego do pola karnego bez kalkulacji. Wszelkie problemy kadrowe i sytuacje w krajowych ligach zostały skutecznie odsunięte na boczny tor. I choć nie brakowało błędów indywidualnych m.in. po stronie bramkarzy, to całość stała na iście mistrzowskim poziomie. Po trzecie – chęć zapewnienia show, nawet mimo korzystnego wyniku ze strony Realu. Niejeden zespół mający przewagę trzech goli, w meczu rewanżowym postawiłby na utrzymanie takiego stanu rzeczy jak najmniejszym wysiłkiem. Ale Królewscy uznali, że kibice na Bernabeu zasługują na coś więcej i dzięki temu przez znaczną część wczorajszego spotkania ponownie oglądaliśmy otwartą i ciekawą z perspektywy widza rywalizację.
Jednymi słowy produkt idealny, na którego korzyść działały nawet różnego rodzaju niedoskonałości.
Nie każde zestawienie wielkich klubów dostarczało równie wiele emocji w ostatnich edycjach Ligi Mistrzów
Problem w tym, że szansa na powtórzenie takiego dwumeczu w odstępie kilku tygodni jest praktycznie niemożliwa biorąc pod uwagę dzisiejsze realia piłki nożnej. Spójrzcie na ten przykład. PSG spotykało się z Bayernem Monachium 5-krotnie na przestrzeni niespełna trzech ostatnich lat. Jest to zatem bardzo podobny kazus do rywalizacji Liverpoolu z Realem Madryt. W perspektywie Superligi nie wydaje się to jakaś ogromna częstotliwość, a jednak w kontekście Ligi Mistrzów to zdecydowanie wynik ponad normę.
A teraz powiedzcie mi, ile z tych spotkań Bayernu z PSG zapadło wam w pamięć? Który z meczów pomiędzy tymi dwiema wielkimi markami zrobił na was ponadprzeciętne wrażenie? Ja pamiętam jedynie, że 4 z 5 owych meczów skończyło się zwycięstwami Bayernu, przepełnionymi kontrolą, wyrachowaniem, skupieniem na trzymaniu dobrego wyniku. Był też jeden wyjątek zakończony wynikiem 3:2 dla PSG, w którym obrona monachijczyków była wybitnie nieostrożna. I w zasadzie tylko dzięki temu w tym spotkaniu w odróżnieniu do reszty działo się naprawdę sporo ciekawych rzeczy. Natomiast pozostałe epizody tej rywalizacji, włącznie z finałem LM w 2020 roku, mogły ekscytować co najwyżej analityków lubujących się w piłkarskich szachach. A nie tego oczekują fani piłki.
El Clasico najlepszym przykładem „spowszednienia” wielkiej rywalizacji
W przypadku hiszpańskiego El Clasico sytuacja prezentuje się jeszcze gorzej. Wszystko przez poziom, do jakiego przyzwyczaiły nas „Klasyki” rozgrywane w erze rywalizacji Cristiano Ronaldo z Leo Messim, kiedy ci reprezentowali barwy Realu Madryt i FC Barcelony. W tamtym okresie wydarzenie już wcześniej okryte gigantyczną sławą wzniosło się na poziom wymykający się poza wszelką skalę. El Clasico stało się najprawdziwszym piłkarskim świętem, które z zaciekawieniem obserwowali nie tylko ludzie nie śledzący na co dzień Barcy i Realu, czy rozgrywek w Hiszpanii, ale także osoby w ogóle z futbolem niezwiązane. To było wielkie wydarzenie kulturowe, którego datę podkreślało się w kalendarzu na czerwono i wyczekiwało jego nadejścia z wielkim zainteresowaniem.
Dziś sprawy mają się tak, że ostatni naprawdę warty uwagi mecz pomiędzy Realem a Barceloną miał miejsce jakieś 5 lat temu, a z każdym kolejnym starciem tych drużyn człowiek odnosi wrażenie że staje się to coraz bardziej przeciętna rozrywka. Tak się złożyło, że w sezonie 2022/23 Real Madryt i FC Barcelona spotkają się łącznie aż 5-krotnie – tyle samo razy co PSG z Bayernem na przestrzeni kilku ostatnich lat. Trzy z tych spotkań już za nami – w tym ostatnie starcie w pierwszym meczu półfinałowym Pucharu Króla, które spokojnie można uznać za jedno z najdziwniejszych i zarazem najbardziej męczących do oglądania El Clasico w XXI wieku.
Właśnie ten wymieniony wyżej Klasyk był przykładem szczególnego odczuwania negatywnych skutków długiego sezonu i napiętego terminarza rozgrywek. Kontuzje kluczowych piłkarzy Dumy Katalonii niemalże wymusiły na Xavim defensywne nastawienie, a Realowi Madryt brakowało kreatywności i przełamania schematu, aby przejść przez mur Barcy. W teorii – piłkarski szlagier z najwyższej półki. W praktyce – wzajemne opieranie się na barkach przeciwnika i słanianie na nogach podczas walki na ringu, zamiast wyprowadzania ciosów.
Superliga nigdy nie będzie bardziej „super” niż Liga Mistrzów
Każdy to wie, nawet sami twórcy idei Superligi, którzy w ostatnich miesiącach zdecydowali się na zmianę potencjalnego formatu rozgrywek. Taka już jest natura rzeczy. Coś jest niezwykłe dlatego, że nie występuje często. Każdy z nas zapewne lubi od czasu do czasu zjeść pizzę, hamburgera, czy inny ulubiony posiłek. Ale gdybyśmy mieli jeść to samo dzień w dzień? Na samą myśl robi się człowiekowi niedobrze. I nie inaczej jest ze spotkaniami najbardziej znanych piłkarskich marek. W odpowiednich dawkach, należytym odstępie czasu i najlepiej odpowiednich okolicznościach możemy liczyć na dobry odbiór takiej rywalizacji. Ale perspektywa gry przeciwko temu samemu rywalowi kilka jakieś 10 razy w ciągu roku? Samym piłkarzom mogło by zabraknąć motywacji, a co dopiero widzom, którzy mogą poświęcić swój czas na tak wiele innych wciągających czynności.
Liga Mistrzów z całą pewnością nie jest idealna, a UEFA to organizacja której wielu aktywnych członków od dłuższego czasu powinno przebywać za kratkami. Ale to wciąż najlepsze rozgrywki klubowe na świecie jakie powstały na przestrzeni wieków. Lepszej formuły nie wymyślono. I nawet jeśli Superliga dojdzie do skutku, a jej organizatorom uda się odciąć od toksycznej części piłkarskiego świata (w co szczerze wątpię), to szansa że rozgrywki te będą bardziej ekscytujące niż Champions League jest po prostu nikła.