Zapewne w tym momencie większości z Was się zdecydowanie narażę, ale nie lubię „Dnia Wszystkich Świętych”. Z dwóch powodów. Po pierwsze, bo to święto daje jakąś swoistą klamrę na to znienawidzone powiedzenie, że „o zmarłych się mówi dobrze, albo wcale”. Po drugie, bo kompletnie wypacza jego sens u podstawy. Zamiast cieszenia się, że święci już są w niebie i, zależności od wersji, balują, tudzież żyją w raju, to my się zamartwiamy, umartwiamy i myślimy kiedy tam trafimy. Byle tylko tam nie trafić przypadkiem.
Czymś takim jest teraz warszawska Legia. Piękna klamra kompozycyjna, prawda? Nikt za cholerę nie chce z własnej woli tam trafić. Trener Gołębiewski? Może mówić na konferencjach o filozofii, o tych męskich słowach, ale jak dla mnie to bardzo rozsądny facet. Wiedział, że z Najpiękniejszym Prezesem w Historii Prezesów Czesław Michniewicz, nawet mimo wsparcia wiadomych środowisk, na stołku się długo nie utrzyma. A przecież nikt w papiery nie patrzy, więc można wziąć trenera rezerw. A gdyby jego nie było, to któregokolwiek nauczyciela wychowania fizycznego, który akurat przejdzie koło Łazienkowskiej.
Ktoś powie, że każdy wie, iż to tymczasowy wybór. Zderzak. Dlaczego więc ma się starać, skoro wie, że jest tu tylko jako zamiennik? Łatwiej mu więc będzie inkasować kaskę, robić swoje, a w razie czego zrzucić na pijących piłkarzy. No właśnie, pijacy. Janusz Wójcik opowiadał, że alkohol był, jest i zawsze będzie w kadrze. „Wuja” trochę racji miał, a i wyniki, jakie z kadrą osiągał, były całkiem niezłe. Najbardziej mnie jednak bawi taki pan, który bardziej niż na karierze piłkarskiej skupiał się na tej pozaboiskowej właśnie. Teraz zaś robi za eksperta i wchodzi wręcz w rolę moralizatora, który „ujawnia trupy z legijnej szafy”.
Gdyby chociaż tak raz się on — i nie tylko on — skupili na grze w reprezentacji, to może lata 90′ nie byłyby uznawane za dramat, gdzie naszej drużynie w pysk dawał każdy, kto chciał, a i San Marino musieliśmy wydymać, aby mieć trzy punkty.
Chodzimy na cmentarze, bo tak wypada. Mało kto jednak widzi, że obserwujemy cmentarz na naszych oczach. Nazywa się polska piłka nożna. Działanie od czasu, do czasu. Pocieszenie się, że jednak mamy jakąś drużynę w Europie, ale dla niej to pocałunek śmierci. Jest ona jak taki zadbany Fiat 126p. Zwiedzisz nim całą Polskę, ale gdy masz gdzieś dojechać, to koniec końców się rozkraczy i trzeba będzie wszystko wymienić. Z tym „pocałunkiem” to Probierz miał rację. Jednak dla niego takowym jest praktycznie każda drużyna, która wie, jak wygląda piłka, jak ją kopnąć i jak skoczyć, by przeciąć dośrodkowanie.
Jednak nie ma co zapalać znicza! Bo przecież to nie jest tak, że jesteśmy skazani na powolną śmierć. Niczym feniks z popiołów możemy powstać, przegonić to co złe, rozmontować to co zgniłe. Możemy zmieść z powierzchni ziemi ten zamek na piasku, by zbudować go na lepszym gruncie. Jednak wystarczą, prócz pomysłu oczywiście, chęci. A niestety w większości przypadków kończą się one na śmieszkach, karach finansowych i wykopaniu trenera. Wielka koncepcja budowania klubu polegająca na szukaniu koncepcji budowania klubu. Perpetuum mobile.
Jakie to życiowe! Tak samo robimy każdego dnia, wstając rano i narzekając na to, jak wygląda nasz los. Zapominając, że w każdej chwili możemy zrobić mały krok, albo wielki. Ewentualnie wszystko sobie rozplanować, by wyjść z tego marazmu. Lecz jeśli my, nie robimy tego sami wobec siebie, to jak możemy tego wymagać od innych? A już tym bardziej od dużej machiny, jaką jest polska piłka?
Dzisiaj wszyscy mówią zamartwiajmy się. A ja mówię, cieszmy tym, że oni odpoczywają, bo zrobili swoje. A nam pozostaje zakasać rękawy, zamiast pierdzieć w stołek.