Niedługo wraca najlepsza liga świata. Piłkarze się przygotowują, trenerzy analizują taktyki, a działacze szykują wymówki o pomyłkach sędziowskich i jednym wielkim spisku. To jest więc okazja, by ponownie ruszyć w archiwa Ekstraklasy i przypomnieć sobie te piękne przaśne czasy, tych nieco zapomnianych bohaterów (jak właśnie Arruabarrena) i wspólnie powspominać kogo nasza piękna polska ziemia gościła.
Dzisiaj zaczniemy w dość nieoczywisty sposób.
W naszej serii przewinęło się wielu piłkarzy. Większość z nich to byli ludzie uznani, którzy w miastach, w których grali, wzbudzali duży szacunek. Do dziś kibice klubów wypowiadają się o nich z szacunkiem. „Jak on grał, to głowa mała, teraz to nie ma czasów” – rozlega się na nie jednej domowej debacie sportowej z alkoholem w tle. Byli jednak też tacy, którzy byli równie trafieni co Tomasz Knapik do tłumaczenia niemieckich produkcji wiadomego typu. Jednak po kolei.
Rok 2008. Polska żyje Euro. „Leo, why – for money!” króluje w mediach.
Holender pozuje na człowieka, który ma wyprowadzić polski futbol z chatek. W kraju panuje powiew optymizmu rozsiewany przez takie mecze jak z Portugalią. Czy ktoś bowiem pamięta, że Cristiano Ronaldo (TEGO Cristiano Ronaldo) w kieszeń wsadzał Grzegorz Bronowicki? Tymczasem 10 czerwca w Warszawie melduje się piłkarz, który chyba nawet nie wie, że stanie się ikoną. Jednak chyba nie spodziewał się, że w takim znaczeniu.
Mikel Arruabarrena.
Hiszpan, który przechodził do Legii Warszawa z dość dobrym CV jak na tamte – a zresztą i dzisiejsze – czasy. Występy na zapleczu La Liga, wychowanek Athletic Bilbao. Może nie przebił się tam zbytnio, ale jakby nie spojrzeć, kluby, w których był całkiem poważne. Osasuna (co prawda B), Tenerife, Xerez, gdzie strzelał bramki. To mogło się udać. Szkoda tylko, że skauci Legii ewidentnie, zamiast rzetelnie sprawdzić umiejętności Hiszpana, grało chyba w Football Managera, i to na podstawie tego wystawili swoją ocenę. Do tego liczyli też, że skoro Inaki Astiz rok temu się sprawdził, to teraz będzie podobnie. Szanuję konsekwencję, ale to nie załatwia sprawy na 100%
Swoją drogą musiała być ona mistrzostwem świata w skautingu, gdyż dyrektor sportowy Legii Mirosław Trzeciak miał powiedzieć w trakcie rozmów prezesowi Znicza Pruszków: „Możesz sprzedawać Lewandowskiego, my mamy Arruabarrenę”. No i został sprzedany, do Lecha Poznań. Pamiętajcie o tych słowach, gdy dojdziemy do liczb Hiszpana.
Arruabarrena miał zachwycać, na te czasy był transferem, nie w kij dmuchał.
Jednak szybko okazało się, że może i zacięcie Mikel ma, tyle że co z tego jak wyraźnie odstaje. Skuteczności było w nim tyle, co w drużynie snajperów prowadzonej przez Steviego Wondera. Wystarczy powiedzieć, że w trakcie swojego pobytu w Warszawie zagrał jedynie SZEŚĆ spotkań w lidze i DWA w ramach Pucharu Polski. Plus jeszcze parę innych występów wątpliwej jakości. Jak na kogoś, kto miał zamieść jakiegoś tam „knypa” z Pruszkowa, wynik dość średni. Zazwyczaj opisujemy też, jak bohater „Alfabetu” grał, ale nie wiem w sumie co mam powiedzieć. Wirtuozerii w jego grze było tyle, co w paradokumencie typu „Rozwód. Walka o wszystko”, a liczb jak nie było, tak nie ma. Mikel, choć sympatyczny, okazał się transferowym niewypałem.
Swoją drogą Arruabarrena to idealny przykład jak sobie poradzić z wtopą. Niektórzy by się załamali, inni by obrazili się na świat. Tymczasem Hiszpan w wywiadzie przyznał sam, że śmieje się z tego wraz ze znajomymi:
„Kiedy mówię moim znajomym, że Legia wolała mnie od Lewandowskiego, nie wierzą. Pukają się w czoło. „Mikel, nie pij więcej tego wina”. A gdy dowiadują się, że to jednak prawda, śmieją się przez godzinę. Hiszpańskie gazety kilkukrotnie wałkowały ten temat. „Marca” zrobiła nawet reportaż. Dlatego mam do tego duży dystans”.
Mieć reportaż o sobie w „Marce” to jednak osiągnięcie.
Do tego nie zakończył po tym kariery! Po „przygodzie” w Legii wrócił do Hiszpanii, pograł w La Liga (co niewielu polskim piłkarzom się udało), a nawet zahaczył o Cypr grając w AEL Limassol. Bardzo przyjemna kariera jak na człowieka, który stał się symbolem wtopy.
Pytanie, czy słusznie? Czy gdyby Legia trochę bardziej się do tego przyłożyła, to byłoby inaczej? Mikel bierze trochę w obronę Trzeciaka, mówiąc, że gdy on strzelał gole w Hiszpanii, to Lewandowski błąkał się po niższych polskich ligach. Tylko właśnie. Dyrektorzy sportowi i skauci, winni móc przewidywać potencjał, a nie szukać wyników na już. To jest właśnie filozofia klubów, także i teraz. Sprowadzić byle kogo, byle dał nam punkty na dziś, a mi utrzymać stołek.
To jest właśnie problem, który Ekstraklasę trapi i dziś.
Legię zwłaszcza, gdyż wiemy, na co poszły pieniądze za Ligę Mistrzów.
A Arruabarrena? Siedzi sobie pewnie gdzieś w Hiszpanii, popija butelkę wina Rioja i śmieje się, wiedząc, że gdzieś tam, w pewnym klubie, kiedyś stawiano go ponad dzisiejszą gwiazdę światowego futbolu.
Tego mu nikt nie odbierze.