W ostatnich tygodniach na naszej stronie pojawiło się sporo podsumowań minionego sezonu dotyczących danego klubu. W Premier League wzięliśmy pod lupę wszystkie zespoły z górnej połowy tabeli. Dlatego też, żeby kibice pozostałych klubów nie czuli się pokrzywdzeni, postanowiliśmy w jednym tekście opisać niedawno zakończone rozgrywki w wykonaniu każdego zespołu z dolnej połowy tabeli angielskiej elity. Jest jeden wyjątek: uwzględniliśmy tutaj Crystal Palace zamiast Brighton, ponieważ przez większą część rozgrywek to Mewy walczyły o wyższe lokaty. Ponadto o ich sezonie pojawił się już osobny tekst.
Crystal Palace
Momentem przełomowym w trakcie minionej kampanii Orłów okazało się zatrudnienie Olivera Glasnera. W momencie przejęcia zespołu przez austriackiego szkoleniowca Crystal Palace było na 16. miejscu w tabeli. W 25 meczach zdobyli zaledwie 25 punktów. Z kolei za kadencji byłego trenera m.in. Eintrachtu Frankfurt średnia punktów na mecz jest prawie dwukrotnie wyższa (1,85; 24 „oczka” w 13 spotkaniach). Lepiej w tym czasie punktowały jedynie Manchseter City, Arsenal i Chelsea. Nowy trener zmienił ustawienie zespołu na 3-4-3, a pod jego wodzą eksplodowała forma m.in. Jeana-Phillippe’a Matety.
Mimo że początki nie były łatwe (jedno zwycięstwo w pierwszych sześciu meczach – 3:0 z grającym od 35. minuty w dziesiątkę Burnley), to w ostatnich siedmiu starciach Orły zdobyły 19 punktów. Z pewnością ogromny wpływ na poprawę wyników w końcówce sezonu miał powrót po kontuzji Eberechiego Eze i Michaela Olise. Jakkolwiekby nie chwalić Olivera Glasnera, trudno nie zauważyć zależności pomiędzy wynikami Palace a obecnością na boisku tych dwóch piłkarzy. W dziewięciu meczach, w których ta dwójka wychodziła w podstawowym składzie, Orły zdobyły 21 punktów. Już za kadencji Roya Hodgsona Palace najlepsze mecze rozgrywało wtedy, gdy na boisku byli Eze i Olise. I nie inaczej było też w przypadku Glasnera.
Bournemouth
W lecie na Vitality Stadium zdecydowano się na niepopularny ruch. Zwolniony został Gary O’Neil, który w poprzednim sezonie był architektem niespodziewanego utrzymania Wisienek w Premier League. Właściciele klubu chcieli jednak czegoś więcej. Bournemouth miało grać odważniej i bardziej ofensywnie. W tym celu zatrudniono Andoniego Iraolę, który z Rayo Vallecano osiągał wyniki ponad stan i często łączony był z innymi klubami Premier League. Początek sezonu wskazywał na to, że nie była to najlepsza decyzja. Podczas gdy Wolverhampton z O’Neilem u steru spisywało się całkiem przyzwoicie, Wisienki szorowały po dnie tabeli. Na pierwsze zwycięstwo kibice musieli czekać aż do dziesiątej kolejki (2:1 z Burnley).
Trudne początki można tłumaczyć trudnym terminarzem oraz tym, że piłkarze musieli dostosować się do stylu gry nowego trenera. Zarządzający klubem wytrzymali jednak ciśnienie. Iraola otrzymał kredyt zaufania, który bardzo szybko zaczął spłacać. Od 12. kolejki Bournemouth jest szóstym najlepiej punktującym zespołem w całej Premier League (42 w 27 meczach). Ponadto hiszpański szkoleniowiec znacznie poprawił grę ofensywną zespołu. W porównaniu z poprzednim sezonem wskaźnik goli oczekiwanych (xG) wzrósł aż o 17,2, co jest trzecim najlepszym wynikiem w lidze. Skorzystał na tym głównie Dominic Solanke, który w lidze strzelił aż 19 goli.
Fulham
Kolejnym klubem, który zaskoczył dość pozytywnie w niedawno zakończonym sezonie, jest Fulham. We wcześniejszych rozgrywkach The Cottagers jako beniaminek zajęli bardzo wysokie 10. miejsce, będąc jedną z rewelacji. W obecnym finiszowali na nieco niższej pozycji, jednak ani przez moment nie byli zamieszani w walkę o utrzymanie. Głównym znakiem zapytania przed niedawno zakończoną kampanią było to, jak Marco Silva poradzi sobie z odejściem Aleksandara Mitrovicia, swojego najlepszego strzelca. Przez długi czas Fulham miało problemy ze strzelaniem goli, jednak w momencie, gdy odblokował się Rodrigo Muniz, wyniki znacznie się poprawiły.
Dla Fulham miniony sezon był bardzo spokojny. Rozpoczęli go z tym samym trenerem. Nie szaleli też na rynku transferowym. Nigdy też realnie nie włączyli się w walkę o europejskie puchary ani nie byli zagrożeni spadkiem. Dlatego też w mediach poświęcano im niewiele uwagi. Aczkolwiek mieli też swoje chwile chwały. Jak choćby wtedy, gdy w dwóch kolejnych meczach rozbijali po 5:0 Nottingham i West Ham lub pokonywali Arsenal czy Tottenham. Niemniej jednak, na przestrzeni całego sezonu brakowało im regularności, aby powalczyć o coś więcej. Wystarczy wspomnieć, że po wspomnianym zwycięstwie ze Spurs (3:0) w następnych ośmiu meczach wygrali tylko raz.
Wolves
Okres przygotowawczy w Wolverhampton nie wróżył dobrze w kontekście nadchodzącego sezonu. Na kilka dni przed meczem pierwszej kolejki z pracy zrezygnował ówczesny trener Julen Lopetegui, ponieważ nie dogadywał się z właścicielami w kwestii transferów. Jego następcą został Gary O’Neil, którego jedynym doświadczeniem w roli pierwszego szkoleniowca był poprzedni sezon w Bournemouth. Co prawda, zdołał on utrzymać Wisienki, jednak wybór ten pozostawiał sporo znaków zapytania. Ponadto z klubu latem odeszli liderzy zespołu – Ruben Neves, Joao Moutinho, Raul Jimenez, Daniel Podence, Adama Traore czy Conor Coady.
Mimo to, O’Neil poradził sobie z tym bardzo dobrze. Za jego kadencji Wilki zaczęły grać na większej intensywności, wykorzystując fazy przejściowe. Nowy trener wreszcie odblokował ofensywny potencjał zespołu. Stworzył system, w którym Pedro Neto, Matheus Cunha i Hwang Hee-Chan mieli więcej wolnych przestrzeni i mogli wyeksponować swoje atuty. Jeszcze pod koniec lutego Wilki były w ćwierćfinale FA Cup, i miały realne szanse na zakwalifikowanie się do europejskich pucharów. Niemniej jednak, w wyniku licznych kontuzji i wąskiej kadry w końcówce nie punktowali już tak dobrze. Sezon zakończyli zaledwie jednym zwycięstwem w ostatnich 11 spotkaniach we wszystkich rozgrywkach.
Everton
Miniony sezon Premier League był rekordowy pod względem goli. Większość drużyn stawiała na ofensywną i atrakcyjną dla oka piłkę kosztem zabezpieczania własnej bramki. Gdybyśmy mieli jednak wskazać jedną ekipę, która wyraźnie odbiegała od tej normy, niewątpliwie byłby to Everton. W meczach The Toffees padało zdecydowanie najmniej goli (91; drugie pod tym względem Wolves – 115). Ekipa Seana Dyche’a straciła też czwartą najmniejszą liczbę bramek, a pod względem oczekiwanych goli traconych (xGC) była szósta najlepsza w całej lidze. Więcej czystych kont z kolei zachował jedynie Arsenal. Zresztą gra na „zero z tyłu” okazała się kluczowa w kontekście utrzymania. W ostatnich ośmiu kolejkach Everton wygrał aż pięciokrotnie, za każdym razem nie tracąc gola.
Znacznie gorzej wyglądało to jednak pod druga bramką. Mniej goli od Evertonu zdobyło tylko Sheffield. Niemniej jednak, według wspomnianego modelu xG The Toffees „powinni” zdobyć aż 20 goli więcej. Jest to największa dysproporcja w całej lidze i ponad dwukrotnie większa niż każdego innego zespołu. Nieskuteczność była głównym powodem, dlaczego Everton tak długo zamieszany był w utrzymanie. Oczywiście trzeba też wspomnieć o ośmiu ujemnych punktach, które The Toffees otrzymali za naruszenie zasad PSR. Gdyby nie te dwa czynniki, zespół Dyche’a z pewnością nie musiałby tak długo drżeć o pozostanie w elicie.
Brentford
Względem poprzedniego sezonu ekipa Thomasa Franka zanotowała największy regres punktowy (-20) w całej Premier League. Minioną kampanię The Bees zakończyli na historycznym dziewiątym miejscu z niewielką stratą do lokat dających grę w europejskich pucharach. W tym z kolei uplasowali się na przedostatnim bezpiecznym miejscu i długo musieli oglądać się za plecy. Niemniej jednak, w mediach nie zastanawiano się nawet nad tym, czy Frank mógłby stracić pracę. Zresztą jest sporo czynników usprawiedliwiających menadżera The Bees. Po pierwsze, musiał on sobie poradzić z odejściem Davida Rayi oraz zawieszeniem Ivan Toneya, który do gry wrócił dopiero w styczniu.
Jakby tego było mało, z powodu kontuzji większą część sezonu opuścili Rico Henry, Aaron Hickey czy Josh Da Silva, a przez długi czas niedostępny był najlepszy zawodnik w początkowej części sezonu Bryan Mbeumo. Ponadto linia obrony oraz pomocy także wymagała ciągłych zmian ze względu na urazy poszczególnych piłkarzy. Druga kwestia to brak szczęścia. Brentford na przestrzeni całego sezonu prezentowało się o wiele lepiej niż wskazuje końcowe miejsce w tabeli. Według modelu punktów oczekiwanych na stronie Understat „powinni” oni mieć na koncie aż o około 14 „oczek” więcej. Z kolei według danych z portalu FBRef ich różnica pomiędzy golami oczekiwanymi strzelonymi a straconymi jest ósma najlepsza w lidze.
Nottingham Forest
Nottingham było jedną z trzech ekip, które w trakcie niedawno zakończonego sezonu Premier League zdecydowały się na zmianę trenera. Podobnie jak w Crystal Palace, wyszło im to na dobre. Co prawda, Nuno Espirito Santo obejmował zespół będący na 17. miejscu w tabeli i mający pięć punktów przewagi nad strefą spadkową, a sezon kończył dokładnie na tej samej pozycji z jednym „oczkiem” więcej zapasu. Aczkolwiek byłoby ich więcej, gdyby nie kara czterech ujemnych punktów za naruszenie zasad PSR. Mimo wszystko, średnia punktów na mecz za jego kadencji wyraźnie poszła w górę (z 0,82 do 1,05). Od momentu zatrudnienia Portugalczyka na City Ground, Nottingham jest czternastym najlepiej punktującym zespołem.
Espirito Santo postawił na bardziej ofensywne ustawienie 4-2-3-1 i początkowo odblokował ofensywę zespołu. Na współpracy z nim skorzystali zwłaszcza Callum Hudson-Odoi oraz Chris Wood. W dalszej części sezonu jednak skupił się na organizacji w defensywie. Od przejęcia drużyny przez byłego trenera Wolves czy Tottenhamu Nottigham ma czwarte najniższe xGC. Z kolei pod względem różnicy pomiędzy golami oczekiwanymi strzelonymi a straconymi są na siódmym miejscu. Co prawda, Forest niemal do końca sezonu nie było pewne utrzymania, jednak wynikało to głównie z braku szczęścia. W całym sezonie „zasłużyli” oni na ponad 14 punktów więcej, co jest największą dysproporcją w lidze.
Luton
The Hatters nie oszukali przeznaczenia, jakim był powrót na zaplecze po roku gry w elicie. Luton posiadało najniższy budżet ze wszystkich zespołów, a ich kadra również nie przystawała do poziomu Premier League. Mimo wszystko pozostawili oni po sobie całkiem niezłe wrażenie. Co prawda, zdobyli tylko 26 punktów, aż sześć mniej niż ostatnie bezpieczne Nottingham, jednak – w przeciwieństwie do pozostałych spadkowiczów – mieli momenty, kiedy można było uwierzyć w ich utrzymanie. Najlepszy okres zespołu przypadł na grudzień, styczeń oraz luty. Rob Edwards po słabym początku sezonu postanowił zmienić styl gry na znacznie bardziej ofensywny, co zaczęło przynosić rezultaty.
Najlepszym tego dowodem było zwycięstwo 4:0 z Brighton, po którym przyszedł szalony remis 4:4 z Newcastle. Luton w tym czasie potrafiło się tez postawić Arsenalowi, Manchesterowi United czy Aston Villi. Niemniej jednak, na późniejszym etapie sezonu drużynę z Kenilworth Road dopadły kontuzje (wypadli m.in. Elijah Adebayo, Albert Sambi Lokonga czy Amari’i Bell), a ofensywny styl gry zaczął przynosić więcej szkody niż korzyści. W ostatnich 18 spotkaniach we wszystkich rozgrywkach The Hatters odnieśli tylko jedno zwycięstwo i pożegnali się z elitą. W całym sezonie Luton straciło aż 85 goli, a ich wskaźnik xGC był najwyższy w lidze.
Burnley
Z zespołów, które awansowały do Premier League przed tym sezonem największe oczekiwania niewątpliwie były w obozie The Clarets. Burnley rozniosło Championship zdobywając 101 punktów, grając w stylu opartym na dominacji poprzez posiadanie piłki. Co prawda, po tamtym sezonie skończyły się wypożyczenia Nathana Telli, Iana Maatsena oraz Taylora Harwooda-Bellisa, jednak w lecie klub wydał na wzmocnienia ponad 100 milionów euro głównie na zawodników młodych i perspektywicznych. Mimo to, od samego początku Burnley miało problemy. Szybko ugrzęzło w strefie spadkowej i nie wydostało się z niej aż do samego końca.
Nadzieje u kibiców mógł jedynie rozbudzić okres w marcu i kwietniu, kiedy ekipa Vincenta Kompany’ego przegrała tylko jedno z ośmiu spotkań. Głównym problemem okazał się brak doświadczenia oraz kłopot z dostosowaniem się do wymagań Premier League. The Clarets po awansie chcieli grać w taki sam sposób jak we wcześniejszym sezonie na zapleczu elity. Kompany nie potrafił pójść na kompromis. Jego zespół starał się rozgrywać akcje od bramkarza i długo utrzymywać się przy piłce. Niemniej jednak poziom wyżej było to o wiele trudniejsze. Rywale częściej zmuszali piłkarzy Burnley do błędów i wykorzystywali ich niefrasobliwość przy wyprowadzaniu piłki.
Sheffield
The Blades po niedawno zakończonym sezonie zapiszą się jako jedna z najgorszych drużyn w historii Premier League. Sheffield zdobyło tylko 16 punktów i pobiło niechlubny rekord w największej liczbie straconych goli – 104. Więcej nie straciła żadna drużyna nawet wtedy, gdy w Premier League grały 22 zespoły i każdy zespół rozgrywał cztery spotkania więcej. Mimo wszystko, działacze klubu sami zgotowali sobie ten los. Po awansie z Sheffield odeszło dwóch kluczowych zawodników – najlepszy strzelec zespołu Ilman Ndiaye oraz Sander Berge. Mimo że Sheffield wydało latem ponad 60 milionów euro na transfery, to i tak pod względem kadrowym znacznie odstawali od reszty zespołów.
W pierwszych 14 kolejkach The Blades zdobyli tylko pięć punktów. Po porażce 0:5 z Burnley właściciele zdecydowali się rozstać z ówczesnym trenerem Paulem Heckingbottomem. W jego miejsce zatrudniony został Chris Wilder, który poprowadził Sheffield do historycznego dziewiątego miejsca podczas poprzedniego pobytu w elicie. Niemniej jednak i on nie znalazł recepty na wyciągnięcie zespołu ze strefy spadkowej. Co prawda, za kadencji Wildera gra The Blades wyglądała o wiele lepiej, jednak i tak 11 zdobytych punktów w 24 meczach to najgorszy wynik w tym czasie.