W styczniu Zbigniew Boniek uznał, że z Jerzym Brzęczkiem na Euro 2020 nie osiągniemy sukcesu. Dlatego na pół roku przed turniejem postanowił dokonać rewolucji. Ówczesnego selekcjonera reprezentacji zastąpił Paulo Sousa. Portugalczyk miał przede wszystkim zlikwidować oblężoną twierdzę, którą wokół kadry tworzył jego poprzednik oraz zmienić styl na bardziej ofensywny i odważny. Reprezentacja Polski miała skończyć z minimalizmem. Wygranymi 1:0 ze słabszymi oraz stawianiem autobusu i liczeniem na 0:0 przeciwko mocniejszym. Sousa miał być powiewem świeżości i otwarciem nowego rozdziału. Oczywiście lepszego.
Już samo dokonywanie zmiany selekcjonera na kilka miesięcy przed dużym turniejem wiąże się ze sporym ryzykiem. Oczywiście, istnieje sporo przykładów na to, że taki manewr może okazać się sukcesem. Na ostatnim mundialu nasz grupowy rywal Japonia, Akirę Nishino zatrudniła na jeszcze krócej przed startem turnieju, a mimo to wyszła z grupy. Stefan Tarković reprezentację Słowacji też trenuje niewiele dłużej niż Paulo Sousa naszą kadrę. Jednak w obu tych przypadkach zatrudniony został selekcjoner, który zna zarówno reprezentację, jak i specyfikę kraju. U nas było zupełnie odwrotnie. Brzęczka zastąpił obcokrajowiec, który nigdy wcześniej nie miał z Polską nic wspólnego. Sousa od początku chciał wprowadzić nowy styl. Taki, w którym nasza reprezentacja nigdy nie grała. I porwał się z motyką na słońce. Jak się okazało, pięć miesięcy, które miał Portugalczyk to zbyt mało czasu na takie eksperymenty.
Wyniki na miarę potencjału
Brzęczka można było krytykować za wiele rzeczy. Obwinianie mediów, budowanie oblężonej twierdzy, zbyt zachowawcza gra, słaby bilans z reprezentacjami z europejskiej czołówki czy niewykorzystywanie potencjału naszej kadry. Jednak, jedno trzeba byłemu selekcjonerowi oddać – z przeciwnikami słabszymi bądź naszego pokroju wyniki osiągał znakomite. Być może nie wykorzystywał w pełni ofensywnego potencjału, jednak rezultaty się zgadzały.
Nie ma sensu teraz spekulować, czy wczoraj z Brzęczkiem na ławce trenerskiej ogralibyśmy Słowację i czy osiągnęlibyśmy na Euro coś więcej. Jednak fakty są takie, że podczas jego kadencji z przeciwnikiem co najmniej pokroju naszych południowych sąsiadów w meczu o punkty reprezentacja Polski tylko raz przegrała – 0:2 ze Słowenią, kiedy zabrakło Kamila Glika – oraz raz zremisowała – 0:0 z Austrią. Owszem, Brzęczek regularnie przegrywał i nie potrafił znaleźć sposobu na najlepsze europejskie reprezentacje. Jednak z tymi słabszymi bądź będącymi na naszym poziomie punktował bardzo regularnie. Dlatego też dziwiło mnie zwolnienie byłego selekcjonera tuż przed Euro. Tak naprawdę, aby osiągnąć sukces na wielkim turnieju nie zawsze trzeba wygrywać z tymi lepszymi. Czasem wystarczy pokonywać słabszych.
Na Euro 2016 reprezentacja Polski, aby dotrzeć do ćwierćfinału musiała pokonać jedynie przeciętną Irlandię Północną i Ukrainę oraz wygrać po rzutach karnych z trochę mocniejszą Szwajcarią. Nawet remis z Niemcami nie był nam do tego potrzebny. Walia doszła do półfinału pokonując Słowację, Rosję, Irlandię Północną i dopiero w ćwierćfinale Belgię. Na poprzednim mundialu Szwecja osiągnęła ćwierćfinał ogrywając tylko Koreę Południową, Meksyk i Szwajcarię. Z kolei Anglia doszła do półfinału wygrywając z Tunezją, Panamą, Kolumbią i Szwecją. Natomiast Portugalia pięć lat temu Euro wygrała, zwyciężając tylko w jednym meczu w regulaminowym czasie gry. Czasem do osiągnięcia sukcesu na wielkim turnieju nie potrzeba wiele. Wystarczy być po prostu solidnym zespołem, nie kombinować i grać na miarę potencjału. Niestety, ale za kadencji Brzęczka było nam do tego o wiele bliżej niż jest teraz.
Główny problem – stałe fragmenty gry
Dlatego też można zarzucać Paulo Sousie, że niepotrzebnie eksperymentował ze składem i taktyką. Że w sparingach nie wystawiał optymalnej jedenastki. Że na wielki turniej reprezentacja Polski pojechała kompletnie nieprzygotowana. Mimo wszystko trzeba też wziąć pod uwagę, że przed samym turniejem Portugalczyk mógł przetestować drużynę jedynie w pięciu meczach, w tym trzech eliminacji do mistrzostw świata. Nie są to najbardziej komfortowe warunki pracy. Zwłaszcza, gdy przed Euro z powodu kontuzji wypada dwóch napastników oraz lewy wahadłowy. Jednak jest jedna rzecz, którą można – a nawet trzeba – zarzucić Portugalczykowi – stałe fragmenty gry.
Już poprzedni mundial pokazał, że na wielkich turniejach sporo goli pada właśnie ze stojącej piłki. W czasach gdy kalendarz piłkarski jest napięty do granic możliwości, a selekcjonerzy na zgrupowaniach mają coraz mniej czasu, jedynym elementem, który można doszlifować niemal do perfekcji są stałe fragmenty gry. Tymczasem, to co za kadencji Brzęczka było naszą mocną stroną, za Sousy stało się największą bolączką. Pod wodzą obecnego selekcjonera nie strzeliliśmy jeszcze ani jednej bramki ze stojącej piłki. Natomiast w taki sposób straciliśmy aż 5 z 10 goli (50%), a stracona wczoraj bramka ze Słowacją do złudzenia przypominała tą z marcowego meczu na Wembley z Anglią. Niestety, ewidentnie nie wyciągnęliśmy wniosków.
Czy zmiana selekcjonera coś dała?
Nie mam zamiaru tutaj wychwalać Brzęczka i nie twierdzę, że z nim jako selekcjonerem wyszlibyśmy z grupy. Z resztą, może się jeszcze okazać, że Paulo Sousa zaskoczy nas wszystkich i po falstarcie ze Słowacją – choć ciężko w to uwierzyć – ugramy minimum cztery punkty na Hiszpanii i Szwecji oraz awansujemy dalej. Chcę tylko pokazać, że nie zawsze zmiana, po której przecież może być tylko lepiej, okazuje się być słuszna. Bo czy pod wodzą nowego selekcjonera gramy lepiej? Czy osiągamy lepsze wyniki? Wczorajszy mecz pokazał, że niekoniecznie. Oczywiście, wszystko to może się jeszcze zmienić, jednak na dzisiaj nasuwa się jedno pytanie. Czy zmiana na stanowisku selekcjonera pół roku przed wielkim turniejem miała jakikolwiek sens? Po co było zmieniać, skoro było dobrze? Żeby było lepiej? Niestety czasem lepsze jest wrogiem dobrego.
Foto: ChinaImages/Depositphotos