Królewscy to bez wątpienia jedna z najlepszych drużyn nie tylko XXI wieku, ale całej historii futbolu, a mimo to nawet im nie udało się uratować karier kilku prospektów wobec których eksperci mieli ogromne oczekiwania. Kogo Real „pogrzebał”? Kto okazał się za słaby? Komu w rozwoju przeszkodziły kontuzje?
Elvir Baljic, 48 lat, 11 spotkań dla Realu
Myślę, że nawet zagorzali kibice Królewskich nie pamiętają, że ktoś taki był w ich klubie. Ba! W lipcu 1999 sprowadzono go za równowartość 15.6 mln euro (czyli więcej niż kosztowali Makelele, Roberto Carlos czy Clerence Seedorf). Skąd takie pieniądze, za takiego zawodnika? Real prowadził wówczas Walijczyk John Toshack, który wcześniej pracował w lidze tureckiej. A tam, do rangi największej gwiazdy rozgrywek urósł właśnie Baljic. Toshack przekonał władze klubu, że Bośniak to talent, który wkrótce podbije świat futbolu. Wierzył, że tego typu kwota to opłacalna inwestycja za chłopaka, który co sezon zdobywa po 20 trafień. Niestety, Elvir po transferze do Madrytu zderzył się ze ścianą. Nie podjął nawet rywalizacji o miejsce w składzie z gwiazdami pokroju Raula, Fernando Morientesa czy Nicolasa Anelki, co gorsze szybko nabawił się także kontuzji kolana.
Co ciekawe, jeszcze w tamtym sezonie powrócił do gry, miał nawet swój udział w wywalczeniu trofeum Ligi Mistrzów, ale jego czas w Realu zmierzał już ku końcowi. Królewscy próbowali dać Bośniakowi kolejne szanse, ale gdy nawet na wypożyczeniu w lidze tureckiej przestał sobie radzić, grzecznie podziękowano mu za współpracę. Baljic, który pod koniec XX wieku nazywany był największym talentem bałkańskiego futbolu do dziś określany jest mianem jednego z najgorszych transferów w historii Realu Madryt (swego czasu, w oficjalnym plebiscycie wyprzedził go jedynie Jonathan Woodgate).
Royston Drenthe, 35 lat, 46 spotkań dla Realu
Był taki czas, gdy Roystona nazywano największym talentem holenderskiego futbolu. Porównywano go wówczas do Edgara Davidsa, zachwycano świetnym przyspieszeniem. Drenthe znał swoją wartość, więc mając 20 lat i słysząc o potencjalnym zainteresowaniu ze strony Realu Madryt wymusił transfer do ekipy Królewskich. Już w debiucie popisał się fenomenalnym uderzeniem w starciu o Superpuchar Hiszpanii, gdy z 35 metrów potężną bombą zmusił bramkarza Sevilli do kapitulacji. Niestety, im dłużej Holender pozostawał w Realu, tym mniej dobrego można było o nim powiedzieć. Wydawało mu się że ma pewne miejsce w składzie Królewskich, o czym kolejni trenerzy nie byli zbytnio przekonani.
Royston przegrał rywalizację z Marcelo, kompletnie nie radził sobie z presją. Zdarzało mu się płakać po niepowodzeniach i uciekać się do brutalnych fauli. A jeśli już wiedział że w kolejnym spotkaniu nie zagra, to zwyczajnie olewał dalszy udział w treningach. Czegoś takiego nie tolerował Jose Mourinho, który błyskawicznie wszedł z Holendrem na wojenną ścieżkę. Nie inaczej było na wypożyczeniach, gdzie kolejni szkoleniowcy chwalili jego wysokie umiejętności, ale odmawiali współpracy widząc jego nieprofesjonalne podejście do treningów. Royston im starszy, tym mniej skupiał się na futbolu. Szybko zmienił się w podróżnika który grał w piłkę w Rosji i Zjednoczonych Emiratach Arabskich, sypiał z modelkami Playboya, oraz nie stronił od alkoholu. Mając 29 lat ogłosił zakończenie kariery sportowca i początek kariery w roli… rapera. Żeby było ciekawiej, powrócił do futbolu i do dziś gra w piłkę. Ostatnio występował na poziomie czwartej ligi hiszpańskiej.
Javier Portillo, 40 lat, 59 spotkań dla Realu
Odkąd w wieku 12 lat trafił do Realu, pobił większość klubowych rekordów w piłce juniorskiej. 150 trafień pozwoliło mu wyprzedzić w klasyfikacji wszechczasów ówczesnego rekordzistę, słynnego Raula. Kolejnym, oczywistym krokiem wydawał się angaż w zespole seniorskim i podbój La Ligi. Tak też się działo, a Javier mimo niewielu szans w debiutanckim sezonie zaliczył cenne 5 bramek (mimo że na boisku spędził tylko 201 minut). Niestety, Królewscy postawili wówczas na „galaktycznego” Ronaldo, a poczciwy Portillo wylądował na trybunach. Obiecano mu wówczas, że musi spędzić trochę czasu na wypożyczeniach i nabrać doświadczenia, a dopiero wtedy będzie mógł grać w pierwszym składzie Realu. Oczywiście nic nie poszło po myśli Javiera, który tracił czas we Włoszech i Belgii, a po powrocie ponownie nie miał szans na regularną grę.
Co gorsze, do Madrytu trafili Antonio Cassano i Ruud van Nistelrooy, a 24-letni Portillo usłyszał, że jest już niepotrzebny. W ten sposób trafił do Gimnastic, a następnie ekipy Hercules, z którą spadł do Segunda Division. Można się jedynie zastanawiać co by było, gdyby ktoś w odpowiednim momencie dał mu konkretną szansę w Realu. Niestety, dobro utalentowanego snajpera nie miało szans w starciu z marzeniami o galaktycznym składzie pełnym gwiazd. Karierę zakończył w 2015 roku.
Robinho, 38 lat, 101 spotkań dla Realu
Umówmy się, Brazylijczyk nie najgorzej radził sobie w barwach Realu, wielokrotnie miał przebłyski świetnej formy, ale jednocześnie kompletnie nie spełnił oczekiwań, że zostanie „nowym Pele”. Dziś z wielkim uśmiechem można wspominać okładki gazet, w których porównywano go z Messim, oczywiście z niekorzyścią dla Argentyńczyka. Początek jego kariery można śmiało porównywać do Neymara. Błyskawiczna kariera w Santosie, ogromne zainteresowanie ze strony europejskich klubów i transfer do ligi hiszpańskiej, w której miał zostać jedną z największych gwiazd. Dlaczego się nie udało? Początki w ekipie Królewskich były wręcz bajeczne, a Brazylijczyk w imponującym stylu ośmieszał kolejnych rywali. Problemy pojawiły się dopiero po przyjściu do klubu Fabio Capello, który zarzucił mu lenistwo. Kolejne miesiące były już kolejką górską w dół, częściej niż o efektownych występach mówiono o alkoholowych eskapadach i bójkach z kolegami z zespołu.
Królewscy nie chcieli przyznać się do błędu, a Robinho wierzył, że może dalej żyć „po latynosku”, a wyniki przyjdą same. W końcu cierpliwość Realu wyczerpała się, gdy wydało się, że Brazylijczyk zostawił w domu swoją ciężarną żonę, a sam ruszył na orgię z prostytutkami. Z wielką radością przyjęto propozycję sprzedaży do Manchesteru City, chociaż sam zawodnik do końca myślał, że odchodzi do Chelsea. Po latach narzekał, że musiał odejść z Madrytu, bo klub robił miejsce dla transferu Cristiano Ronaldo i stał się niewygodny. Oczywiście niewiele w tym prawdy, bowiem w stolicy Hiszpanii do końca próbowali dawać Robinho szansy na poważniejszą grę. Tym bardziej że gdy już grał, to nie wyglądał źle, gorzej, że przez niego pojawiały się kłótnie w szatni, a klub mocno tracił wizerunkowo. Facet miał spory talent i możliwości, zgubił go charakter.