Ile w futbolu znaczy jeden gol? To najmniejsza możliwa różnica w meczu piłkarskim. Raków Częstochowa przegrał w pierwszym spotkaniu z Kopenhagą, ale wynik 0:1 nie zamykał kwestii awansu. W rewanżu wystarczyło strzelić jedną bramkę, by wrócić do punktu wyjścia. Biorąc pod uwagę, że mecz rozgrywany w Sosnowcu nie był wybitny w wykonaniu Duńczyków, można było wierzyć w korzystny rezultat podczas rewanżu. Łatwo jednak założyć — zdecydowanie trudniej wprowadzić w życie. Mimo to polscy kibice wierzyli, że Raków Częstochowa dokona wielkiego wyczynu i zdoła przebić się do elitarnej Champions League.
Zespół Dawida Szwargi postanowił kontynuować styl gry z pierwszego spotkania
Nie widzieliśmy szalonego naporu i prób odrabiania strat za wszelką cenę. Raków zachowywał się tak, jakby wcześniej czy później miała pojawić się ta jedna szansa, którą po prostu trzeba było wykorzystać. Problem w tym, że takowych po prostu brakowało. Przez pierwsze 45 minut, mistrzowie Polski oddali dokładnie… ZERO celnych uderzeń na bramkę Kamila Grabary. Kopenhaga nie paliła się do prowadzenia gry (wbrew notorycznym sugestiom mediów o „ofensywnym duńskim dynamicie”). Raków mógł przejąć inicjatywę, jednak średnio sobie z tym radził. Obrońcy podawali między sobą piłkę, a następnie próbowali uruchomić Fabiana Piaseckiego. Brakowało gry przez środek, a przecież już po kilku minutach Kopenhaga pokazała, że taktyka częstochowian średnio się sprawdza. Brakowało siły w ofensywie, alternatyw do „lagi na Piaseckiego”. Niby skrzydłowi pokazywali się do gry, a jednak nie byli w stanie zrobić różnicy.
Co gorsze, w 35. minucie Denis Vavro zdecydował się na uderzenie z dystansu, które zaskoczyło Vladana Kovacevicia. Z walki o odrobienie jednego gola strzały, stał się nagle wynik, z którego tak dysponowany Raków po prostu nie miał prawa się wydostać. Tym bardziej, że to Kopenhaga była bliżej kolejnego trafienia, niż ekipa Szwargi szybkiego doprowadzenia do remisu. Bądźmy w tym momencie sprawiedliwi, Kovacević powinien zachować się lepiej przy straconym goli i bramka obciąża jego konto, jednak nie można zrzucać całej winy na golkipera. Raków nie miał siły ognia. Nawet gdy był przy piłce, brakowało mu nieszablonowych, otwierających drogę do sytuacji bramkowych zagrań.
Dlaczego tak późno?
Co Raków Częstochowa powinien zrobić po zmianie stron? Szukać za wszelką cenę gola kontaktowego. Niestety, taki scenariusz nie był realizowany. Brakowało elementu szaleństwa, chęci rzucenia się na rywala. Co właściwie polski zespół miał do stracenia? Z całym szacunkiem, ale gra Rakowa była zbyt bojaźliwa, by podjąć walkę o odzyskanie szans na fazę grupową Ligi Mistrzów. Nie tego mogliśmy spodziewać się w spotkaniu o tak ogromnej stawce. Momentami wyglądało to wręcz na to, jakby Raków był pogodzony z porażką i czekał na końcowy gwizdek.
Kopenhaga, chociaż nie grała wielkiego meczu, kontrolowała wynik. Jasne, możemy pisać o poziomie piłkarskim zawodników, ale w takich momentach równie ważne są kwestie determinacji, podkręcenia tempa, założenia wysokiego presingu i niepozwolenia rywalom na spokojne rozgrywanie gry. Tego dziś ewidentnie brakowało. Dopiero w 84. minucie na murawie pojawił się Łukasz Zwoliński, który potrzebował ledwie 3 minut, by doprowadzić do remisu. Nadzieje w jednej chwili odżyły, tak samo jak wkurzenie, że impuls do walki przyszedł tak późno. Raków poczuł swoją szansę, ale minuty mijały nieubłaganie. Zabrakło czasu. Pozostaje niedosyt, bo do dogrywki brakowało dokładnie jednego gola. Nawet przy mocno przeciętnym występie polskiej drużyny, Kopenhaga nie było poza naszym zasięgiem…