Mieli być drużyną walczącą o utrzymanie, wielu ekspertów wieszczyło im spadek, a ich trener był jednym z głównych faworytów do stracenia pracy jako pierwszy. Nie wierzyli w nich nawet kibice, co pokazała sonda przeprowadzona przed sezonem w serwisie The Athletic. Nie pomagał również brak aktywności na rynku transferowym. Co prawda, West Ham wzmocnił się w lecie Vladimirem Coufalem, Saidem Benrahmą oraz Craigiem Dawsonem, ale wszyscy ci piłkarze przyszli do klubu już po starcie rozgrywek. Obawy ekspertów, fanów i po prostu osób śledzących angielską piłkę były jak najbardziej uzasadnione.
Tymczasem w tym szalonym i nieprzewidywalnym sezonie, w którym absurd goni absurd, postawa West Hamu to jedno z największych pozytywnych zaskoczeń. Przed czwartkowym starciem Tottenhamu z Liverpoolem, Młoty zajmują czwarte miejsce, które daje prawo gry w Lidze Mistrzów, jednak niezależnie od wyniku meczu na Tottenham Hotspur Stadium, po 20 kolejkach (niektóre zespoły rozegrały mniej meczów) podopieczni Davida Moyesa będą okupowali piątą pozycję. Na London Stadium z każdą kolejną serią gier coraz mocniej czuć zapach europejskich pucharów.
Bij słabszych od siebie
W futbolu utarło się przekonanie, że mistrzostwa nie zdobywa się w bezpośrednich starciach, a w meczach z gorszymi zespołami, kiedy twoim obowiązkiem jest wygrać. To samo stwierdzenie można odnieść do walki o Ligę Mistrzów czy też Ligę Europy. I choć w trwającej kampanii Premier League swoje aspiracje do miejsc gwarantujących grę w Europie zgłasza sporo drużyn, to kluczowe okazać się może regularne pokonywanie tych, których szanse na nie są znacznie mniejsze. Jak popatrzymy w tabelę, to wyraźnie rysuje się nam dziewięć takich drużyn – Sheffield, West Brom, Fulham, Brighton, Newcastle, Burnley, Crystal Palace, Wolves i Leeds. West Ham właśnie z takimi przeciwnikami radzi sobie nadzwyczaj dobrze.
Wtorkowe zwycięstwo z Orłami (3:2) było siódmym z dziesięciu meczów, które Młoty wygrały z dolną dziewiątką tabeli. Przegrali zaledwie jedno – w pierwszej kolejce z Newcastle (0:2). Ponadto zremisowali 1:1 z Crystal Palace i 2:2 z Brighton, kiedy nawarstwienie spotkań było spore. To daje 23 punkty na 30 możliwych, więcej niż chociażby Liverpool. Mimo, że ekipa Moyesa nie zachwyca w tych meczach i często wygrywa tylko jedną bramką, to trzeba docenić ją za to, że potrafi „przepchnąć” mecz, zgarniając cenne trzy punkty. Przykładowo tak jak przeciwko Fulham (1:0), kiedy to zdobyli zwycięską bramkę w doliczonym czasie gry, a Ademola Lookman nie wykorzystał rzutu karnego w ostatniej akcji meczu czy z Leeds (2:1), kiedy musieli odrabiać straty po szybko straconym golu. Takie zwycięstwa to nie tylko trzy punkty, ale też budowanie pewności siebie i jedności w zespole.
Drużyna trudna do pokonania
Jednak, West Ham nie byłby tak wysoko, gdyby nie osiągał dobrych rezultatów również przeciwko reszcie zespołów. W całym trwającym sezonie Młoty odniosły tylko pięć porażek. Mimo to, oprócz wspomnianej już przegranej z Newcastle (0:2), w każdym z tych spotkań potrafili się postawić rywalowi. Przeciwko Liverpoolowi (1:2) i Manchesterowi United (1:3) wychodzili nawet na prowadzenie, z Arsenalem na Emirates (1:2) nie byli wcale zespołem gorszym, a przeciwko Chelsea (0:3), mimo że wynik mówi co innego, to zwycięstwo The Blues wcale nie przyszło tak łatwo. Moyes stworzył zespół, który – co już można było zauważyć w poprzednim sezonie – jest niewygodny dla rywala i trudny do pokonania.
Szkoleniowiec West Hamu doskonale wie, że jego drużyna nie gra ofensywnej i atrakcyjnej piłki, a neutralny kibic raczej nie odkłada na później obowiązków tylko po to, aby oglądnąć Młoty. Ale to w żadnym wypadku mu nie przeszkadza. Dla Moyesa liczy się wynik i miejsce w tabeli, a te jasno i klarownie wskazują, że drużyna pod jego wodzą zmierza w dobrą stronę. Dobra organizacja gry w defensywie, stałe fragmenty gry, duża liczba dośrodkowań i zbieranie „drugich piłek” to aspekty, które wyróżniają ekipę z London Stadium. Mimo, że West Ham nie jest drużyną stworzoną do gry w ataku pozycyjnym, to i tak wygląda to o niebo lepiej niż jeszcze w poprzednim sezonie. Coraz częściej zdarzają się mecze, takie jak ostatnio z Crystal Palace czy West Bromem, w których Młoty potrafią zdominować rywala i zepchnąć go do defensywy.
Zmiana strategii transferowej
W porównaniu do poprzedniej kampanii w grze West Hamu widać znaczny progres. Ekipa Moyesa rozwija się z każdym kolejnym miesiącem, co skutkuje dobrymi wynikami i wysoką pozycją w tabeli. Mimo początkowych sceptycznych głosów co do pracy Szkota, na chwilę obecną trzeba docenić, to jak przebudował ten zespół, i że zrobił to po swojemu. Postawił na graczy pracujących dla drużyny, których ambicją nie jest tylko i wyłącznie pobieranie wysokiej tygodniówki i życie w fajnym mieście. Transfery takich piłkarzy jak Tomas Soucek czy Vladimir Coufal pokazują, że w klubie nareszcie zmieniono politykę transferową. Przestano ściągać zawodników, którzy mieli być gwiazdami, ale niekoniecznie pasujących do stylu gry drużyny, a zaczęto rozsądnie za niewielkie pieniądze sprowadzać graczy, którzy wzmocnią zespół i będą do niego pasować pod kątem charakterologicznym.
Wszyscy trzej zawodnicy, których sprowadzono latem to obecnie ważne ogniwa w układance Davida Moyesa. Coufal od początku zajął miejsce na prawej obronie, Benrahma po zaaklimatyzowaniu się w zespole, wywalczył miejsce w roli „dziesiątki”, a Dawson wykorzystał swoją szansę wynikającą z absencji Fabiana Balbueny. Jeszcze niedawno West Ham był symbolem szastania pieniędzmi na prawo i lewo. Pod wodzą Moyesa stał się klubem rozsądnie działającym na rynku transferowym. Dzięki temu Młoty są na dobrej drodze, aby wreszcie pokazać się Europie. I to nie z gwiazdą za grube miliony jako wizytówką, a rosłym Tomasem Souckiem wbiegającym z drugiej linii w pole karne rywala.