Fulham w ostatnich tygodniach było drużyną, która mogła zaimponować wszystkim kibicom Premier League. Marco Silva znakomicie poukładał swoich podopiecznych, co przyniosło zaskakujące rezultaty. Zwycięstwa z Newcastle i Nottingham Forest oraz znakomity występ z Manchesterem City. The Cottagers co prawda przegrali z Obywatelami 2-3, ale to Andreas Pereira i spółka wykreowali groźniejsze sytuacje, a gdyby tylko Adama Traore popisał się nieco lepszą skutecznością, mielibyśmy do czynienia z największą sensacją tego sezonu w Anglii. Dlatego nikt na Craven Cottage nie był zdziwiony, gdy już po pięciu minutach gry Raul Jimenez zaczął strzelanie w starciu z Aston Villą.
Zresztą, gospodarze w na początku spotkania nie zaimponowali tylko strzeleniem bramki, ale przede wszystkim, stylem gry jaki byli w stanie narzucić czwartej drużynie poprzedniego sezonu Premier League. Jednak to tylko podrażniło gości, którzy natychmiast rzucili się do odrabiania strat. Cztery minuty później wynik spotkania wyrównał Morgan Rogers, a 22-latek nie chciał się zatrzymywać na jednej bramce. I gdy ta zdawała się już formalnością, Matty Cash sprezentował kolegom psikusa, prokurując rzut karny dla Fulham. Polak przyczynił się już do podyktowania drugiej jedenastki w zaledwie czterech występach w tym sezonie. Na całe szczęście dla reprezentanta Polski skórę uratował mu Emiliano Martinez, zatrzymując strzał Pereiry. Przed zejściem do szatni kolejny sygnał ostrzegawczy dla Villi wysłał Jimenez, dwukrotnie nieznacznie myląc się w dobrych okazjach. Tego było już za dużo.
Aston Villa to mistrz odrabiania strat
W drugiej połowie na Craven Cottage błyszczała już tylko jedna drużyna. Unai Emery odpowiednio zmotywował w szatni swoich podopiecznych, co szybko poskutkowało. Bohaterem nie został tym razem Jhon Duran, tylko Ollie Watkins. Anglik najpierw strzelił na 2-1, a później po faulu na nim z boiska wyleciał Joachim Andersen. Niedługo później Issa Diop, który wszedł by uzupełnić braki w obronie, wpakował piłkę do własnej siatki i mecz był rozstrzygnięty. The Villans często mają problemy przez pierwsze 45 minut, tracą dużo bramek, nie będąc w stanie od początku ustawić spotkania na własnych zasadach. Po wyjściu z szatni to zupełnie inna drużyna, co w tym sezonie pokazywali już wielokrotnie. Ostatni zespół w Anglii, który wyróżniał się takim chartem walki, był Liverpool Jurgena Kloppa kilka sezonów temu. The Reds mogli długo przegrywać, ale prawie zawsze wracali do spotkania na ostatnie pół godziny gry. Teraz wyróżnia to ekipę Unaia Emery’ego.