Sheffield przed spotkaniem z Manchesterem City strzeliło tylko jedną bramkę i nie zdobyło żadnego punktu. „The Blades” szukają cennych punktów w kontekście utrzymania już na samym starcie sezonu, lecz w spotkaniu a Manchesterem City ugranie korzystnego wyniku często graniczy z cudem. Nawet strzelenie bramki mistrzom Anglii wiąże się z wyczynem ponadprzeciętnym, ponieważ „Obywatele” to na ten moment jedyna drużyna, która w obecnej kampanii nie straciła jeszcze gola. Faworyt tego spotkania był tylko jeden i nie zaskoczę nikogo jeśli powiem, że była to drużyna Manchesteru City.
Głową w mur
Każdy fan Premier League wiedział jak ten mecz będzie wyglądał. „Obywatele” trzymali piłkę w swoim posiadaniu tak naprawdę cały czas. Gospodarze jedynie wybijali ją jak najdalej od swojej bramki i próbowali się odgryzać jakimikolwiek kontrami. Na tyle ich było stać i na tyle mistrzowie Anglii pozwalali swoim rywalom. Widmo bramki wisiało nad stadionem i kwestią czasu było kiedy padnie pierwszy gol w tym meczu. Wiadome też było dla kogo on padnie. „The Blades” bronili się dzielnie, lecz bardziej niż pewne było, że prędzej czy później ich defensywa zostanie przełamana.
Do zrobienia tego w 37. minucie miał najlepszą okazję Erling Haaland. Jednak norweski snajper trafił w słupek i zmarnował jedenastkę. Pierwsza połowa zakończyła się bezbramkowym remisem, co z pewnością nie zadowalało przyjezdnych. W swoim stylu chcieli zamknąć i ustawić sobie spotkanie już w pierwszej połowie. Nie zrobili tego i w drugiej części spotkania nie mogli wrzucać niższego biegu jak to często mają w zwyczaju. Gospodarze mądrze nie otwierali się, bo wiedzieli, że zostaną szybko za to skarceni. Jedna drużyna atakowała i grała atakiem pozycyjnym. Druga natomiast broniła i czekała na kontrataki.
Upragnione przełamanie
„Obrona Częstochowy”. To idealne określenie pasujące do postawy Sheffield w drugiej części spotkania. O ile w pierwszej połowie próbowali swoich sił w kontratakach to w drugiej części nawet o takiej formie ataku nie było mowy. Dosłownie zamknęli się w swoim polu karnym. Każda obrona golkipera była nagradzana brawami przez kibiców. Tak samo jak jakikolwiek przestój w grze. Liczne dośrodkowania, strzały z dystansu. Nic nie chciało wpadać. „Obywatele” próbowali na wszelkie możliwe sposoby. To nie tak, że grali tylko podaniami jak to mają w zwyczaju.
Aż wreszcie w 63. minucie po indywidualnej akcji Jacka Grelisha i dośrodkowaniu w pole karne z najbliższej odległości swojego trzeciego gola w sezonie strzelił Erling Haaland. Goście dopięli swego. Po strzelonym golu mogli w końcu wrzucić niższy bieg. Nawet przy tak niebezpiecznym wyniku jakim de facto jest 1:0. Jednak przy tak grającym rywalu, który dopiero w 74. minucie oddaje jakikolwiek strzał na bramkę Edersona można sobie jak najbardziej pozwolić. Sheffield grało tak, aby tego meczu po prostu nie przegrać. A jeśli nawet przegrają (tak też się stało) to możliwie jak najniżej.
Niepotrzebne nerwy
Jednak w 85. minucie goście spuścili z tonu. Zostali później za to ukarani. Błąd popełnił Kyle Walker, który bezlitośnie wykorzystali goście, a dokładniej – Jayden Bogle. Naważyli sobie piwa mistrzowie Anglii. Nie zamknęli tego meczu przy wyniku 1:0. Wydawało się, że kontrolowali przebieg spotkania. Na to się zanosiło po strzelonym golu, lecz wystarczył jeden zryw piłkarzy Sheffield i zrobiły się niepotrzebne nerwy. Ten gol tylko rozwścieczył „The Citizens” i trzy minuty później za sprawą Rodriego Manchester City wyszedł na prowadzenie.
Najważniejsze z perspektywy Manchesteru City, że ten mecz został przez nich wygrany. Chętnie piłkarze by o nim jak najszybciej zapomnieli. Namęczyli się strasznie „Obywatele”. To kolejny z meczów, który pokazuje, że ciężko się gra z rywalami pokroju Sheffield. Taki mecz może być o wiele większym wyzwaniem niż starcie np. z Liverpoolem czy Manchesterem United. Inna motywacja i mobilizacja przeciwników. Kolejne trzy punkty i Manchester City jest jedyną drużyną, która po trzeciej kolejce ma komplet punktów.