Bez Lewandowskiego od pierwszej minuty, za to z młodymi wilkami. Taki skład Michał Probierz desygnował na mecz Polska – Chorwacja. To mógł być ten wieczór, na który Stadion Narodowy, jak i wszyscy zainteresowani futbolem w tym kraju czekali. I jeśli ktoś nie jest fanem piłki nożnej, to dostał odpowiedź – dlaczego ludzie tak bardzo emocjonują się tą dyscypliną.
W mecz weszliśmy tak aktywnie, że znów bez względu na to, jak by się potoczył, to ktoś w wywiadzie powiedziałby o „fajnym początku” albo „niezłych kilku minutach”. Tym razem nie byłby to pusty frazes, bo udało się wykorzystać ten dobry moment. Poszło bardzo szybko. Odbiór Jana Bednarka, drybling i podanie Kacpra Urbańskiego, strzał Piotra Zielińskiego. Naszemu kapitanowi udało się nawet zgubić balansem ciała bez piłki Lukę Modricia. W 5. minucie po prostu wszystko zagrało. Ale to był efekt tego ofensywnego podejścia. Wysoki i skuteczny pressing chyba zaskoczył Chorwatów.
Gdybyśmy mogli tylko żyć chwilą
Ciężko w to uwierzyć, ale Polacy siadali na Chorwatach już w ich polu karnym. A rywale zaczynali się powoli gubić, zdarzało im się kopać po autach. Niestety, w 19. minucie Borna Sosa strzałem sprzed pola karnego doprowadził do remisu. Świetny strzał lewego wahadłowego po stałym fragmencie gry. Czy można było temu zapobiec? Pewnie tak. Czy ktoś ponosi szczególną winę? Raczej nie.
Trzeba było się skupić na tym, aby pozostać na poziomie zaangażowania z początku. Znów niestety – Chorwacja wyprowadziła kolejne dwa celne ciosy. Wymiana piłki Martina Baturiny z Petarem Sučiciem i ten drugi trafia do siatki. A chwilę później Paweł Dawidowicz prezentuje tak naprawdę gola Chorwatom. Tym razem Sučić obsłużył Baturinę i było 1:3. Gdy wydawało się po dziewiętnastu minutach, że to może być wreszcie ten dzień, wrócił największy demon – obrona. Dawidowicz przy bramkach rywali na 2 i 3 miał swój udział. Najpierw spóźniony przy Baturinie, później fatalne podanie. To było 6 minut, które wstrząsnęły polską reprezentacją. A na usta cisnęły się tylko słowa Jacka, bohatera serialu Ślepnąc od świateł, który będąc w jacuzzi, dramatyzował „Kur** już było dobrze, już było dobrze”. Lecz nadzieja umiera ostatnia. Reprezentacja u-21 też dzisiaj przegrywała z Niemcami 1:3, żeby później zremisować 3:3. Prawda?
Zalewski dał płomyk nadziei
Na początku meczu Polacy siedzieli jak szpak na czereśni na Chorwatach, a po trzech bramkach siedli mentalnie. A może siedli już po pierwszej. Odkręcić im się udało dopiero dziesięć minut później, kiedy Jakub Kamiński doszedł do sytuacji strzeleckiej. Uderzenie z ostrego kąta obronił Dominik Livaković, ale nawet jeśli piłka wpadłaby do bramki, to gracz Wolfsburga i tak był na spalonym. Później znów było szaro, ale Polakom udało się jakoś przepchnąć. Błysnąć indywidualnie. Kamiński zszedł do środka, Zieliński powalczył o piłkę leżąc (kolejny raz ograł Modricia), Kamiński podał niecelnie, lecz Nicola Zalewski wygarnął futbolówkę i zdołał ułożyć ją na strzał. Siłą charakteru i uporu jakoś to wszystko się złożyło na gola, porównywalnego sposobem strzału do tego z piątej minuty. Najważniejsze, że Polacy jakoś złapali kontakt tuż przed przerwą. A mogli nawet doprowadzić do remisu, bo chwilę po wznowieniu oko w oko z Livakoviciem stanął Kamiński. Do szatni schodziliśmy jednak z jedną bramką straty.
„Polska gola” zadziałało
Jak skończył, tak mógł zacząć. Nicola ruszył tak, jak to potrafi, czyli na przebój i tylko interwencja bramkarza uratowała Chorwatów od straty bramki. A ci spróbowali odpowiedzieć. Modrić dobrze uderzył z dystansu, ale Bułka stanął na wysokości zadania. A później stawał jeszcze czterokrotnie. Można powiedzieć, że w bramkarza francuskiej Nicei wstąpił duch Wojciecha Szczęsnego. Polacy przetrwali moment nacisku, czyli zrobili to, czego nie udało się dokonać w pierwszej połowie. Zagrali solidnie w obronie. Niby tak niewiele, a jednak. Tym bardziej to smakuje, gdy dołożymy do tego bramkę na 3:3. Sebastian Szymański, który dotąd zaliczał dosyć nierówny mecz, a w 68. minucie świetnie uderzył sprzed pola karnego i dał Polakom remis. Na plus z pewnością zachowanie Roberta Lewandowskiego, czyli utrzymanie piłki i przytomne zagranie jej do piłkarza tureckiego Fenerbahçe. A mogło się wydawać, że nasz napastnik będzie szukał strzału.
A robiło się tylko lepiej. Jakub Kiwior był blisko trafienia po rożnym, a później z boiska wyleciał Livaković. Bramkarz reprezentacji Chorwacji katastrofalnie skasował Lewandowskiego, co chyba tylko cudem nie skończyło się poważną kontuzją. Zastanawiająca była reakcja winowajcy, który nie rozumiał, dlaczego dostał czerwoną kartkę. Może się zreflektuje, jak zobaczy powtórkę. Polacy mieli około kwadransa gry w przewadze. Michał Probierz w czasie, gdy Lewandowskiego sprawdzali lekarze, wezwał do siebie piłkarzy i najprawdopodobniej przekazał im instrukcje na końcówkę.
Najważniejsze było to, że ta drużyna faktycznie uwierzyła, że może wygrać ten mecz. To była ta mentalność, której byśmy oczekiwali od piłkarzy grających z orzełkiem na piersi. Chorwaci natomiast skupili się na obronie, co jakiś czas próbując wyjść z kontrą. Na ich drodze stawał jednak prawdziwy mur. Trio Piątkowski – Bednarek – Kiwior dobrze trzymali defensywny szyk. Z przodu brakło jednak konkretów, bo strzał Urbańskiego z doliczonego czasu gry do najcelniejszych nie należał. Skończyło się więc remisem, który może napawać optymizmem.