W derbach Mazowsza spotkały się dwie niepokonane dotąd drużyny. Przed Legią Warszawa stanęło trudne zadanie, bo zespół wyraźnie odczuwa grę co trzy dni i nie potrafi zaprezentować pełni możliwości. Tymczasem ekipa Mariusza Misiury już wcześniej udowodniła, że nie jest typowym beniaminkiem, gra z koncentracją i pełnym planem na rywala. Nie inaczej było tym razem. Wisła Płock rozegrała mecz perfekcyjnie, a Legia przez całe spotkanie biła głową w mur. Do końca okienka transferowego zostały jeszcze trzy tygodnie i Michał Żewłakow ma sporo pracy do wykonania.
Płock dyktuje tempo
Pierwsze minuty należały do skutecznie broniących się Nafciarzy. Dobrze trzymali strukturę i w odpowiednim momencie doskakiwali do Legionistów, skutecznie neutralizując ich próby ataku. W 8. minucie role się jednak odwróciły i to gospodarze przejęli inicjatywę. Po szybkim kontrataku Wisła była bliska zdobycia pięknej bramki z dystansu. Jimenez zdecydował się na strzał sprzed pola karnego, ale Kacper Tobiasz potwierdził wysoką formę i świetnie interweniował. Nafciarze zostali jednak pod polem karnym przeciwnika i już trzy minuty później dopięli swego. Po wrzucie z autu z prawej strony Jimenez dośrodkował idealnie na głowę doświadczonego Marcina Kamińskiego, a ten otworzył wynik spotkania w 11. minucie. To kolejny gol stracony przez Legię po stałym fragmencie gry, co potwierdza ich poważne problemy w tym elemencie.
Marcin Kamiński trafia do siatki i Wisła Płock prowadzi z Legią! 🎯
— CANAL+ SPORT (@CANALPLUS_SPORT) August 17, 2025
📺 Transmisja meczu w CANAL+ SPORT 3 i w serwisie CANAL+: https://t.co/54KRMEj7C2 pic.twitter.com/ORTtcUdSoo
Zespół Mariusza Misiury wyglądał na świetnie przygotowany. Umiejętnie wykorzystywał słabości Legii w grze przeciwko niskiemu blokowi i ograniczał ich skrzydłowe ataki. W kolejnych minutach Wisła broniła się konsekwentnie, nie dopuszczając gości do klarownych sytuacji, a w odpowiednich momentach wychodziła z groźnymi kontrami.
Największym zagrożeniem w ataku Legii był oczywiście Mileta Rajović, do którego kierowano większość dośrodkowań z gry pozycyjnej. Problem w tym, że stołeczna drużyna grała apatycznie. W zwycięskich meczach z Banikiem czy Koroną błyszczała kombinacyjną grą na jeden kontakt, której trudno się przeciwstawić. Tym razem brakowało szybkich, zdecydowanych ruchów na skrzydłach, a potencjał w fazach przejściowych był marnowany. Wisła z kolei mogła prowadzić wyżej niż jedną bramką, bo przy kontratakach stwarzała kolejne okazje.
Robić to samo i oczekiwać innego rezultatu
Od początku drugiej połowy było widać, że Legia chce odwrócić losy spotkania. Goście przejęli piłkę i podkręcili tempo, praktycznie nie pozwalając gospodarzom na dłuższe utrzymywanie się przy futbolówce. Jednak mimo przewagi w posiadaniu, nic z tego nie wynikało. Legioniści bili głową w mur, a w ich grze nadal dominowała bezradność.
Warszawianie wciąż stawiali na ten sam schemat: wrzutki kierowane na rosłego Rajovicia, a po wejściu Nsame – na dwóch wysokich napastników. Liczyli, że w końcu coś wpadnie, ale rezultat był identyczny jak wcześniej. Do 74. minuty Legia posłała aż 40 takich dośrodkowań. Dla porównania Wisła wykonała ich zaledwie 9, a jedno z nich wystarczyło, by objąć prowadzenie.
Druga część spotkania okazała się dla Legii prawdziwym koszmarem. Ten mecz jasno pokazał, że kadra zespołu reprezentującego Polskę w europejskich pucharach wymaga wzmocnień. Stołeczna drużyna była jednowymiarowa i sama jest winna tej porażki.
Środek pola nie potrafi prowadzić gry, dlatego piłka niemal zawsze trafia na skrzydła. To czyni ofensywę przewidywalną, a tam z kolei brakuje zawodników, którzy wejdą w drybling czy zaskoczą rywala. Zamiast tego Legia dostaje po jednym celnym dośrodkowaniu na mecz.