Na pensje piłkarzy wydają najmniej w Premier League. W porównaniu do klubów znajdujących się na szczycie tej listy (obu Manchesterów) ich budżet przeznaczany na wynagrodzenia jest ponad 8 razy niższy. Ich klubowy rekord transferowy to zapłacenie tego lata, po awansie do Premier League, niecałych 6 mln euro za Ryana Gilesa. To ponad trzykrotnie mniejszy wydatek niż wynosi rekord przedostatniego zespołu w tej klasyfikacji spośród obecnych zespołów najwyższej klasy rozgrywkowej. Oglądając transmisje z ich spotkań można odnieść wrażenie, że to stadion drużyny z niższej ligi angielskiej. Luton było przez niemal wszystkich skazywane na szybki powrót do Championship, a po 22. kolejce wyszli ponad strefę spadkową i są beniaminkiem, który sprawia rywalom najwięcej trudności. Jak oni to robią?
Styl gry pasujący pod beniaminka
Sam awans Luton do Premier League był nie lada niespodzianką. W barażach The Hatters pokonali w półfinale Sunderland, a w decydującym meczu okazali się lepsi od Coventry w serii rzutów karnych. Jeszcze przed Mistrzostwami Świata w Katarze Southampton zgłosiło się po ówczesnego trenera Kapeluszników, Nathan Jonesa. Walijczyk osierocił zespół na 10. miejscu w tabeli. Osoby decyzyjne na Kenilworth Road następcą Jonesa wybrały jego rodaka, Roba Edwardsa, który na początku sezonu został zwolniony z Watfordu. Tak oto zaczęła się historyczna przygoda klubu. Patrząc z perspektywy czasu – Luton w drodze do Premier League paradoksalnie miało więc szczęście, że zabrano im trenera. Musieli jednak też temu szczęściu dopomóc trafiając z wyborem kolejnego szkoleniowca.
Luton przed startem sezonu miało jeden argument, którym mogli liczyć na utrzymanie. Nie mogli przeprowadzić wielu transferów ze względów finansowych, nie mieli w kadrze jakościowych piłkarzy, ani takich z dużym doświadczeniem w Premier League, ale nie musieli zmieniać swojego stylu gry. A to dla beniaminka najlepsza możliwa informacja. W ostatnich latach wiele razy widzieliśmy, jak do Premier League wchodziła drużyna, która zdominowała Championship grając techniczną piłkę, natomiast w elicie jakość piłkarska drużyn była o wiele wyższa i kontynuowanie swojej filozofii kończyło się spadkiem (Norwich 19/20 i 21/22, Fulham 20/21, w tym sezonie podobnie jest z Burnley).
Jeśli swoją piłkę opierasz natomiast na atrybutach fizycznych to nie musisz obawiać się, że po awansie w tym aspekcie stracisz moc. Zadaniem trenera takiego zespołu jest jedynie sprawić, aby rywal nie zdominował gry na tyle, że jego podopieczni nie będą w stanie wykorzystać swoich atutów. Luton już w Championship preferowało styl gry, który najlepiej sprawdzi się w Premier League.
Stawianie na fizyczność
Gdybyśmy w każdym zespole Premier League mieliśmy ustawić proporcje pomiędzy grą techniczną, a fizyczną to najbardziej w stronę fizyczności suwak byłby przesunięty bez wątpienia w przypadku The Hatters. W ostatnich sezonach w angielskiej elicie trudno znaleźć zespół, który aż tak bardzo bazował na grze w kontakcie i walce w powietrzu jak Luton. Zespół Roba Edwardsa gra na najniższym procencie celności podań, co oddaje ich skłonność do prowokowania pojedynków. Wykonali także najmniej krótkich i średnich zagrań, ale już w liczbie prób dalekich podań są czwartym zespołem ligi. Przewodzą natomiast w statystyce częstotliwości dośrodkowań. Prawie 3/4 otwarć gry beniaminka to bezpośrednie dalekie podanie na połowę rywala (częściej robi tak jedynie Crystal Palace). Więcej pojedynków w powietrzu toczy natomiast tylko Sheffield.
Luton gra więc bardzo prosty futbol – przenieść grę na połowę rywala dalekim podaniem, zagrać w boczny sektor i dośrodkować w pole karne. Do takiego sposobu gry też trzeba mieć jednak pomysł i odpowiednich wykonawców. Z przodu dobrą pracę wykonują dwie wieże (choć nie zawsze grają razem) – Carlton Morris, który w liczbie wygranych pojedynków w powietrzu spośród napastników ustępuje tylko Calvertowi-Lewinowi oraz Elijiaha Adebayo, autor hat-tricka w ostatnim meczu z Brighton. Na wahadle znakomicie spisuje się Alfie Doughty, który ma dużą łatwość w kreowaniu sobie miejsca do dośrodkowania. W tym sezonie więcej prób wrzutek ma od niego tylko Kieran Trippier, który często dostaje już przygotowaną piłkę do centry. Doughty natomiast to miejsce musi sobie stworzyć.
O dogrywanie piłek do szeroko ustawionych wahadłowych dba natomiast Ross Barkley
Anglika trzeba rozpatrywać jako jeden z najlepszych letnich transferów klubów Premier League. 30-latek jest kluczowym piłkarzem, aby rywale nie zrobili tego, o czym pisaliśmy wyżej – nie zdominowali Luton do tego stopnia, że tylko będą biegać za piłką. Barkley dobrze panuje nad futbolówką pod pressingiem i znakomicie rozrzuca podania. To on daje zespołowi momenty, w których trochę dłużej utrzymają się przy piłce i przeniosą grę bliżej bramki przeciwnika. W środku Barkleya wspomaga wypożyczony z Arsenalu Sambi Lokonga, który ma podobne zadania. Belg również podnosi poziom techniczny zespołu i ma dobry przerzut na skrzydło.
Czas gra na korzyść Luton
Na samym początku wydawało się, że poziom Premier League będzie dla Luton nie do przeskoczenia. Zespół Roba Edwardsa poczynił jednak bardzo duże postępy w porównaniu do pierwszych meczów w elicie. Najlepiej obrazują to rywalizacje z Brighton. W 1. kolejce sezonu The Hatters zostali rozbici w pył, a 1:4 było dość niskim wymiarem kary, natomiast we wtorek odgryźli się wygrywając 4:0. Oczywiście, inaczej gra się na swoim stadionie, a inaczej na wyjeździe, jednak nastawienie z jakim wyszło Luton na ostatni mecz z Mewami było pokazem odwagi. – Nie pozwolimy im rozgrywać – zapowiedział Rob Edwards, a jego zespół wywiązał się z obietnicy. Od pierwszego gwizdka (i to dosłownie) ruszyli wysokim pressingiem na jeden z najlepiej budujących akcje zespołów w Premier League.
Brighton przystępowało do meczu z Luton ze średnią celności podań na poziomie 89,7%, a w żadnym spotkaniu nie zeszli poniżej 85%. W środę ten wskaźnik wyniósł zaledwie 79,7%. Luton nie jest zespołem, który z premedytacją okopuje się we własnym polu karnym.
Luton w ten sposób stara się podejść do każdego przeciwnika, zwłaszcza na własnym stadionie
Oczywiście zdarzają się długie fragmenty, gdy bronią się głęboko, ponieważ rywal zmusza ich do tego swoją jakością, ale nawet piłkarze najlepszych zespołów na wspomnienie wyjazdu na Kenilworth Road mogą tylko odetchnąć z ulgą. Liverpool wywalczył tutaj punkt w doliczonym czasie gry, Arsenal w ten sam sposób wywalczył zwycięstwo, a Manchester City musiał odrabiać straty i w końcówce grał już na czas przy wyniku 2:1.
Choć konkurencja w tym sezonie jest silna i trudno wskazać kto może spaść zamiast Luton to beniaminek znalazł metodę, która pomaga im przedłużać nadzieje na utrzymanie. Przed startem sezonu – z tego co udało nam się znaleźć – bukmacherzy dawali 26% szans zespołowi Roba Edwardsa na utrzymanie. Dziś prawdopodobieństwo utrzymania wzrosło już ich zdaniem do prawie 50%.
***
Po więcej informacji o Premier League zapraszamy na grupę Kick & Rush – wszystko o lidze angielskiej