Sobota 13:30, powrót po przerwie reprezentacyjnej i od razu Premier League zaserwowała nam „creme de la creme”, czyli spotkanie Manchesteru City z Liverpoolem. Liverpool w tym sezonie nie raz pokazał, że potrafi się zmobilizować na spotkania z tymi największymi. Z kolei maszyna Pepa Guardioli musiała sobie radzić w tym meczu bez Erlinga Haalanda. Z pewnością informacja o braku Norwega ucieszyła obrońców „The Reds”, którzy mówiąc delikatnie nie popisują się na przestrzeni całego sezonu. Zawodnicy Jurgena Kloppa doskonale wiedzieli, że jeśli tylko myślą o Champions League, to zdobycie minimum punktu w takim meczu to obowiązek. Z kolei drużyna Pepa Guardioli nie mogła sobie pozwolić na porażkę jeśli myśli o mistrzostwie i walce z Arsenalem. I jak to już w przypadku starć tych dwóch zespołów bywa, na przestrzeni 90 minut działo się naprawdę wiele.
Błąd -> Gol
Pierwsze 15. minut zdecydowanie pod dyktando gospodarzy. Nie pozwalali przyjezdnym wręcz na nic. Gdy tylko „The Reds” przejęli piłkę od razu była ona odbierana. Jedyne czego próbował Liverpool to grania z kontry. I to im się w końcu udało. W 17. minucie po podaniu z głębi pola od Trenta Alexandra Arnolda i dwójkowej akcji Jota – Salah, akcję na gola zamienił ten drugi. Jeden moment nieuwagi obrońców „The Citizens” i od razu został on wykorzystany. Gospodarze po golu jeszcze bardziej przycisnęli rywali ryzykując ponownym odsłonięciem tyłów, jednak to się opłaciło. Po genialnej, składnej akcji w 27. minucie podanie Jacka Grealisha wykorzystał ten, który zastępował Erlinga Haalanda – Julian Alvarez.
Mecz z minuty na minutę robił się co raz to bardziej otwarty i nerwowy. Nerwowość było widać szczególnie po Rodrim, który swoją grą u nie jednego sędziego już w pierwszej połowie wyleciał by z boiska. Obrona Liverpoolu, która w tym sezonie jak już wspominałem nie zawsze dawała pewność, w pierwszej połowie robiła co mogła, aby zamykać przestrzenie graczom gospodarzy. Na wiele nie pozwalali. Pozwolili na jedną akcję i od razu zostali pokarani utratą bramki. Solidny środek pola w połączeniu z szybkim atakiem, siał dzisiaj strach i wprowadzał przeciwwagę na grę drużyny Pepa Guardioli. Pierwsza połowa pokazała fanom angielskiej piłki, że warto było czekać na powrót po przerwie reprezentacyjnej.
City nie dało szans rywalom w drugiej połowie
Lepiej drugiej połowy „Obywatele” zacząć nie mogli. Szybka akcja, piłka za obrońców i w pierwszej minucie drugiej połowy Julian Alvarez dostarcza piłkę do Kevina de Bruyne, a ten wpakował piłkę do pustej bramki. Liverpool drugi raz w tym meczu zaspał, popełnił błąd w ustawieniu i drugi raz został skarcony. Bezwzględni dzisiaj byli zawodnicy Pepa Guardioli. W 53. minucie po kolejnej wspaniałej akcji gola na 3:1 strzelił IIkay Gundogan. Bardzo pasywni w obronie zawodnicy „The Reds”, apatyczni i bez jakiejkolwiek chęci odbioru piłki. Liverpool zachowywał się tak jakby na drugą połowę nie wyszedł. Dostali szybkie dwa ciosy i sprawiali wrażenie ludzi, którzy nie potrafią wstać i spróbować się odegrać.
Atak City po prostu dominował Liverpool w tym meczu. Świetnie funkcjonowali skrzydłowi – Jack Grealish i Riyad Mahrez. Dodatkowo wszystkie piłki rozrzucał Kevin De Bruyne, sprawiając wrażenia człowieka, który ma nad swoimi kolegami niesamowitą kontrolę oraz że bez niego nie może przejść żadna akcja. Belg musiał mieć udział w każdym ataku na bramkę Alissona. Julian Alvarez był tylko albo aż dopełnieniem tego wszystkiego, co ofensywne w drużynie „Obywateli”. W 74. minucie wynik na 4:1 podwyższył Jack Grealish, czyli piłkarz, którego dzisiaj było pełno na boisku. Anglik był dzisiaj po prostu wszędzie i zdecydowanie zasłużył na swojego gola w tym meczu.
Liverpool się poddał
Jurgen Klopp chciał sprawić, aby jego drużyna spróbowała odrobić stratę dwóch bramek. Wprowadził w 70. minucie aż czterech swoich żołnierzy. Jednak nic z tego skoro Manchester City swoim posiadaniem piłki, ciągłymi podaniami skutecznie zabijał mecz i kontrolował jego przebieg. Wyglądało to tak, jakby ktoś dał Manchesterowi City zabawkę w postaci piłki i za żadne skarby piłkarze Pepa Guardioli nie chcieli jej rywalom oddać. Widać z jakim planem na drugą połowę wyszli „Obywatele”. Chcieli szybko ustalić wynik spotkania, wypunktować rywala, sprawić aby już nie mógł się podnieść i trzeba przyznać, że plan zrealizowali tak, że chyba lepiej się nie dało.
Manchester City pokazał Liverpoolowi jak grają aktualni mistrzowie Anglii. Martwiąca w tym meczu była mowa ciała zawodników Liverpoolu. Manchester City w drugiej połowie strzelał kolejne bramki, a w piłkarzach „The Reds” nie było żadnej reakcji, żadnej iskry i chęci zrewanżowania się. Kompletna dominacja. O ile w pierwszej połowie wyglądało to wszystko co najmniej dobrze z perspektywy drużyny Liverpoolu, to druga połowa była już kompromitacją.
Holenderska skała
I nie chodzi tu o Virgila Van Dijka. Nie w tym sezonie i nie z taką formą. Chciałbym w tym miejscu wyróżnić (choć nie tylko za ten mecz) innego Holendra – Nathana Ake. W końcu przestały go dręczyć kontuzje, nie omija wręcz żadnego meczu i sprawia wrażenie człowieka wszechstronnego, spokojnego i pewnego siebie. Stał się obrońcą kompletnym, ciężkim do przejścia. Dodatkowo potrafi „obskoczyć” dwie pozycje, w zależności od tego jakim system chce grać Pep Guardiola. Holenderski obrońca potrafi grać w czwórce obrońców jako typowy lewy obrońca oraz w trójce obrońców jako ten pół-lewy.
Widać, że dotarł do niego Pep Guardiola, obaj Panowie znaleźli nić porozumienia. Hiszpan wyznacza mu miejsce na boisku, z kolei Holender odwdzięcza się znakomitą grą. Na ten moment wydaje się on najlepszym obrońcą na przestrzeni całego sezonu w barwach Manchesteru City. W tym meczu mógł troszkę lepiej się zachować przy stracie bramki, lecz tam nie tylko on zawinił. Jednak znakomicie blokował strzały Harveya Elliota i Mohameda Salaha. Świetnie również wyprowadza piłkę i podłącza się do akcji ofensywnych, otwierając możliwości podania choćby Jackowi Grealishowi. Znakomity sezon i oby takich sezonów Holender miał w swojej karierze jak najwięcej.
aut. Mateusz Topolski