Gdyby ktoś z Was zapytał jakiej narodowości jest najlepszy zagraniczny strzelec Serie A, to pewnie Wasze myśli powędrowałyby w południowe strony. No, bo w sumie logicznym elementem pasującym do układanki mógłby być argentyński atleta bądź ekwilibrystyczny Brazylijczyk. A jednak stranieri, który dzierży zaszczyt bycia top strzelcem, urodził się po drugiej części globu. Nazywał się Gunnar Nordahl i był szwedzkim napastnikiem.
Na boisku nie straszył wikińskim wyglądem. Wręcz można było odnieść wrażenie, ze mógłby być uznawany za Włocha. Dopóki milczał, bowiem jakiekolwiek słowo okraszone akcentem rozproszyłoby iluzję. Ale jak wiadomo to nie uroda twarzy, a uroda nóg jest najważniejsza na murawie. Gunnar posiadał obydwie, ale i tak przede wszystkim to dzięki tej nożnej mógł zdobywać tak wiele goli. W ataku najczęściej tworzył popularne trio z innymi szwedzkimi napastnikami – Gunnarem Grenem i Nielsem Liedholmem. Grająć razem w Milanie i dla Szwecji stanowili Gre-No-Li, północny postrach defensywnych palisad.
Łącznie w swojej karierze na włoskich boiskach pokonał bramkarzy rywali aż 225 razy. Najczęściej robił to przywdziewając czerwono-czarne pasy Milanu, ale nie omieszkał jeszcze parunastu dorzucić, występując pod patronatem rzymskiej wilczycy. Do tego posiada rekord, którym nie mogą się poszczycić nawet najskuteczniejsi włoscy napastnicy. Szwed, jako jedyny piłkarz, był królem strzelców aż pięciokrotnie. Z tego powodu tylko dla niego stworzono specjalny termin Pluricapocannoniere. No i również jest najlepszym strzelcem w historii Rossonerich.
Ciekawostką jest jego kariera w reprezentacji. Nordahl zdobył ze Szwecją złoto olimpijskie w 1948 roku. Ten sukces był pierwszym i zarazem jedynym w jego kadrowym życiorysie. Po transferze do mediolańskiego klubu otrzymał równocześnie status zawodowca. W tamtych czasach w reprezentacji Szwecji mogli występować tylko amatorzy grający w rodzimej lidze. Z tego powodu on, jak i jego partnerzy z ataku, nie zostali powołani na mistrzostwa świata w 1950 roku. Z tamtego mundialu większość kibiców pamięta i wspomina prawie zawsze maracanazo. A przecież na tym samym czempionacie Skandynawowie uplasowali się na wysokim trzecim miejscu. To rodzi oczywiste pytanie. Czy gdyby Trzy Korony miały ze sobą Gre-No-Li, to czy nie wygrałyby mistrzostwa świata? Odpowiedzi pewnie nigdy nie poznamy, chyba że ktoś wynajdzie niezawodny symulator alternatywnych wydarzeń, który zobrazowałby nam inny ich przebieg. Jednak na razie nie słychać, aby ktokolwiek postanowił rozpocząć prace nad stworzeniem takiego urządzenia.
Fot©magliarossonera.it
Tekst pierwotnie opublikowany 23.04.2020 r.