Europa bez litości. Co powiedziały nam porażki Legii i Jagiellonii?

Legia Warszawa i Jagiellonia Białystok, nasze eksportowe drużyny w tegorocznych europejskich pucharach, brutalnie zderzyły się z rzeczywistością. Choć w Lidze Konferencji jeszcze niedawno można było odnieść wrażenie, że jesteśmy na fali, a może nawet „przeszliśmy tę grę na kodach”, to jednak rzeczywistość szybko sprowadziła nas na ziemię. Rywale pokroju Chelsea i Realu Betis pokazali, że Ekstraklasa wciąż jest kilka pięter niżej od czołowych lig Europy. Jednak nawet z najboleśniejszej lekcji można wyciągnąć cenne wnioski – pytanie tylko, kto rzeczywiście to zrobi?

Najniższy wymiar kary przy Łazienkowskiej

Legia podejmowała Chelsea z wiarą w podtrzymanie pięknej domowej passy przeciw angielskim zespołom. Wcześniejsze zwycięstwa z Blackburn, Leicester i Aston Villą pozwalały myśleć pozytywnie, jednak Chelsea to zupełnie inna półka. Klub, który zainwestował ponad miliard funtów w kadrę, nawet wystawiając rezerwowych, bije resztę uczestników Ligi Konferencji na głowę.

REKLAMA

Chociaż już w 1/8 finału z FC Kopenhagą nie było tak łatwo, bo zwyciężyli zaledwie 3:1 w dwumeczu. Duńczycy, mimo ograniczeń technicznych, imponowali zaangażowaniem i intensywnością gry, skutecznie stawiając opór faworyzowanym Anglikom. Efekt? Zaskakująca statystyka – oddali zaledwie jeden strzał mniej na bramkę niż ich rywale. Z Legią jednak było o wiele łatwiej, bo polski zespół wybrał odwrotne nastawienie. Gonçalo Feio ustawił drużynę defensywnie w systemie 5-4-1, koncentrując się na niskim pressingu i zabezpieczeniu stref centralnych. Początkowo Legia wyglądała obiecująco – agresywny doskok, groźne długie podanie do Morishity, kilka stałych fragmentów. Plan był jasny: szybko odzyskiwać piłkę i wyprowadzać kontrataki.

Problem w tym, że Chelsea nie dała się nabrać. Londyńczycy wręcz prowokowali Legię, prowadząc grę w przestrzeniach, w których gospodarze próbowali zastawiać pułapki pressingowe. Operowanie piłką na wysokim poziomie technicznym, z pełną kontrolą tempa i przestrzeni, sprawiło, że presja Legii nie przynosiła efektu.

Chelsea to Manchester City w wersji light

Enzo Maresca to kolejny z uczniów Guardioli, który trafił na trenerski szczyt. Jego podejście do gry w dużym stopniu odzwierciedla filozofię Katalończyka. Włoch stawia na pełną kontrolę piłki – jego zespoły mogą klepać bez końca, momentami bez realnego zagrożenia bramki rywala. Przypomina to momentami surową wersję tiki-taki, jeszcze zanim zaczęto ją dopracowywać.

Skalę obsesji na punkcie posiadania doskonale obrazuje statystyka udostępniona przez  Michała Zachodnego – taka drużyna jeszcze się Legii nie przytrafiła.

Średnia liczba podań w jednej akcji rywali Legii:

                  •               Chelsea (0:3) – 9,6

                  •               Broendby (3:2) – 8,0

                  •               Borussia Dortmund (4:8) – 7,7

REKLAMA

Chelsea kocha mieć piłkę, ale wie, po co ją ma – żeby zdobywać bramki. Na pięcioosobowy blok obronny Legii odpowiedzieli ustawieniem 3-1-6. Tak, sześciu graczy w ostatniej linii, z bocznym obrońcą grającym jak klasyczna „10”. To nie przypadek – to system. Londyńczycy za wszelką cenę zawsze chcą mieć przewagę w tej kluczowej strefie, bo przecież tam strzela się gole.

Zawodnicy Mareski są potwornie dobrze przygotowani fizycznie. Zdominowali Legię intensywnością. Często celowo zwalniali grę, żeby zwabić pressing, po czym w idealnym momencie odpalali prostopadłe podanie między linie. Cole Palmer i spółka byli szybsi z piłką niż najszybszy legionista bez niej. Każda próba wyjścia gospodarzy do przodu kończyła się bolesnym zderzeniem z wyższą jakością – pressing Chelsea był brutalnie skuteczny. Nie można jednak przymykać oka na rażące błędy indywidualne Wojskowych. Ruben Vinagre – najdroższy zawodnik w historii ligi – momentami wyglądał, jakby pierwszy raz założył korki, ślizgając się po murawie i podając jak rezerwowy drużyny walczącej o utrzymanie.  Steve Kapuadi i Rafał Augustyniak bezsensownie faulowali, często w sytuacjach, które nie wymagały takiej agresji. Ich zachowanie było nie tylko niepotrzebne, ale momentami wręcz głupie – zamiast pomóc drużynie, narażali ją na niepotrzebne kłopoty. Także absencja kontuzjowanych Marca Guala oraz kapitana Bartosza Kapustki była zauważalna, ich doświadczenie mogłoby przełożyć się na większą pewność siebie drużyny. Dodatkowo, z ławki rezerwowych brakowało solidnych zmienników, którzy mogliby wnieść realną jakość w trakcie meczu.

Gonçalo Feio w wywiadzie dla The Athletic powiedział, że inspiruje go Premier League i chce grać „angielską piłkę”. Ale angielska piłka w fazach przejściowych to inna planeta pod względem fizyczności, której na poziomie Ekstraklasy nie da się osiągnąć. Chelsea zagrała perfekcyjnie – kompletnie wyłączyła to, na czym Legia buduje grę. A jak tu grać z kontry, skoro rywal podaje tak szybko, że nie da się przeciąć żadnego zagrania? Maresca odrobił lekcje na piątkę z plusem.

Cenna lekcja dla mistrzów

Adrian Siemieniec wprowadził do polskiej piłki coś, czego od dawna brakowało – efektowną i efektywną grę. Mistrza Polski prezentującego taki styl nie widzieliśmy od lat. Jednak już na początku tego sezonu było widać, że to podejście może nie sprawdzić się w Europie. Po bolesnych porażkach z Ajaxem i Bodø/Glimt oraz przy dużym natężeniu meczów, trener Dumy Podlasia wyciągnął wnioski. W dalszych etapach Ligi Konferencji Jagiellonia stała się bardziej wszechstronna – grała lepiej zarówno w ofensywie, jak i defensywie, jak lubił mawiać Adam Nawałka. Co najważniejsze, nie poszła w ślady Legii Warszawa i nie wyszła na Estadio Benito Villamarín w roli turystów, by podziwiać klasowych zawodników, ale po to, by podjąć rękawicę i zagrać w piłkę.

Takie nastawienie może przynieść wiele korzyści, ale też sporo przykrych konsekwencji. W przypadku Jagi szczęśliwie skończyło się na dwóch straconych bramkach, choć mogło być ich więcej. Ofensywna filozofia wymaga perfekcyjnego zgrania i organizacji każdej formacji – zwłaszcza przeciwko rywalom z LaLigi. Jeśli pressing nie działa idealnie – zawodzi timing, agresywność, doskok czy zamykanie przestrzeni – pojawiają się problemy. Już na początku spotkania, po dośrodkowaniu Cedrica Bakambu, Betis był blisko zdobycia bramki. Zawodnicy gospodarzy prezentowali wyższy poziom – szybkość, fizyczność, ale przede wszystkim spryt i inteligencję w rozrywaniu formacji, dzięki mądrym ruchom bez piłki i precyzyjnym podaniom. Znakomicie wykorzystywali półprzestrzenie, czyli luki między środkowymi a bocznymi obrońcami. W takich sytuacjach w grze Jagiellonii pojawiała się niepewność – a to najgorsze, co może spotkać zawodnika. Dylematy: czy wyjść do pressingu i skracać pole gry, ryzykując długie podanie za plecy, czy grać asekuracyjnie i cofnąć się, by ewentualnie gonić napastnika – to różni nas od najlepszych drużyn. One takich wątpliwości nie mają. Tam obrońca wie, że jeśli wyjdzie wyżej, to wspomoże go wysoko grający bramkarz.

Dodatkowym problemem Jagiellonii – poza zgraniem i intensywnością – były niedokładne podania. Zdarzało się, że już po pięciu zagraniach akcja traciła płynność, a niekiedy kończyła się stratą w momencie finalizacji. Wiele z tych błędów wynikało z podań w złym tempie, na słabszą nogę partnera – coś, czego gospodarze skutecznie unikali. Rozegranie od bramki również pozostawiało sporo do życzenia – krótkie podania były zbyt mało intensywne, by przełamać pressing Betisu, a długie wybicia szybko wracały pod pole karne, bo większość drugich piłek przejmowali rywale. Tu znowu wraca kwestia intensywności – elementu, którego polskie drużyny na pewnym poziomie po prostu nie są w stanie długotrwale utrzymać. Mimo to Jagiellonia zasługuje na uznanie – miała odwagę, by spróbować, a sam Adrian Siemieniec potraktował ten mecz jako kolejny etap w rozwoju:

Dla mnie ten mecz to pewna skala porównawcza – porównywalna z tym, co działo się w Amsterdamie. Podobna klasa przeciwnika, podobna skala trudności. A dziś widziałem zupełnie inną drużynę niż wtedy w Amsterdamie. W Amsterdamie widziałem zespół, który nie podejmował inicjatywy, był bez fazy posiadania piłki. Zespół, który – z punktu widzenia nastawienia – nie wierzył w to, że można Ajaxowi coś zrobić. Dzisiaj zobaczyłem drużynę odważną. Drużynę z pasją. Drużynę, która chce przejmować inicjatywę, która chce wyjść ze swoją tożsamością przeciwko silnemu rywalowi. I ten mecz dał nam przede wszystkim wiarę, że z takim zespołem można konkurować, że można z nim grać po swojemu. I z tą wiarą podejdziemy do meczu rewanżowego.

Jak przegrywać, to z głową

Gdy porównamy statystyki obu spotkań, nie różnią się one zbytnio – zarówno Jagiellonia, jak i Legia zostały mocno zdominowane. Jednak nawet po najboleśniejszej lekcji można wyciągnąć wartościowe wnioski. Tyle że zrobi to tylko drużyna, która przynajmniej próbuje grać. Taka, która dzięki temu dowie się, czego unikać, albo jeszcze dobitniej zrozumie, jak kluczowe są te milimetry – w zagraniu piłki we właściwym momencie, na odpowiednią nogę, na odpowiedniej wysokości. Jagiellonia już się tego w tym sezonie uczyła – w starciach z Bodø, Ajaxem, a nawet w wygranym meczu z Kopenhagą. Im więcej takich „przypomnień”, tym lepiej, bo oznacza to, że doszliśmy do poziomu, na którym w ogóle możemy się mierzyć z zespołami pokroju Realu Betis czy Chelsea.

Uważam, że samo przekonanie do filozofii gry i świadome analizowanie własnych błędów to lepsza droga niż granie na fazy przejściowe – czyli szukanie momentów wynikających z dezorganizacji rywala, żerowanie na chaosie. Mistrz Polski z czwartkowego meczu ma dziś więcej do zaproponowania niż Legia, która przejechała się na swoim stylu. Choć wynik bezpośredniego starcia w ćwierćfinale Pucharu Polski może sugerować coś innego, trzeba sobie uświadomić jedno: jeśli klub z aspiracjami i taką pozycją w lidze jak Legia stawia na trenera, który wciąż mówi o fazach przejściowych i budowaniu zespołu wokół tego modelu, to sam odbiera sobie szansę na rozwój i realne przełożenie jakości na wyniki.

SPRAWDŹ TAKŻE
Więcej
    REKLAMA
    108,845FaniLubię

    MOŻE ZACIEKAWI CIĘ