Umówmy się, dwóch porażek z Napoli można się było spodziewać. Mówimy w końcu o niepokonanym liderze Serie A, który piłkarsko przewyższa o głowę rodzimą Legię. Paradoksalnie jednak, w obu starciach ekipa z Warszawy „posypała się” dopiero w ostatnim kwadransie. Jeszcze w okolicy 70 minuty, Mistrzowie Polski mogli liczyć na korzystny rezultat. We Włoszech niewiele ponad 15 minut wystarczyło, by stracić 3 gole. Historia powtórzyła się również z Warszawie. Mimo, że końcowy wynik o tym nie świadczy, Legia miała szansę urwania punktów Włochom i… dwukrotnie strzeliła sobie w kolano.
Pomysł ekipy z Warszawy miał bowiem dwie zasadnicze wady
Po pierwsze – polegał na konsekwencji wszystkich „ogniw”. Gdyby nie błędy Josue, kto wie, czy w domowym starciu z Napoli nie udałoby się dowieźć chociaż remisu. Jasne, to tylko gdybanie, a zarazem dość oczywista kwestia. Legia ma potencjał, by „powstrzymywać” Napoli czy Leicester, ale posiada zarazem kilku „ananasów”, którzy potrafią w głupi sposób zniweczyć ciężką pracę zawodników, którzy rzeczywiście walczą.
Weźmy takiego Filipa Mladenovicia, który w starciu z Napoli prezentował się naprawdę dobrze i asystował przy golu Emereliego. Serb mógł przeżyć jeden z piękniejszych dni swojej kariery, widać było, że jest w gazie. Co z tego, skoro jego kolega z drużyny dwa razy przeżył „zaćmienie” darując Włochom dwa rzuty karne? Indywidualne błędy jednego gracza okazały się w tym wypadku kluczowe.
Drugi istotnym problemem jest brak zmienników dających impuls do walki
W pierwszym meczu przeciwko Napoli, rywal oddał 3 celne strzały, w drugim 4. Mimo, że Legia skupiła się na obronie, stosunkowo dobrze powstrzymywała ofensywę przeciwników. Szczególnie w Warszawie starała się odgryzać i wykorzystała jedną z nielicznych okazji. Gdy prowadzisz 1:0 z takim przeciwnikiem jak Napoli, musisz jednak potrafić „korzystać” z przewagi. To Włosi w takiej sytuacji powinni coraz bardziej ryzykować, a Legioniści szukać kontr. Tymczasem, można było odnieść wrażenie, że Legia skupiała się tylko i wyłącznie na bronieniu bramki, co udawało się do momentu pierwszej dekoncentracji.
Napoli przy remisie potrafiło wprowadzić Osimhena i to on zrobił różnicę w Napoli
W Warszawie również gole strzelali rezerwowi – Mertens oraz Ounas. Gdy Legia wprowadzała piłkarzy w ławki, nie dawało to żadnych korzyści, a jedynie większy chaos. Ernest Muci, który na murawie pojawił się w 67 minucie gry, zaliczył UWAGA, 4 kontakty z piłką. Ounas, który wszedł w minucie 83, futbolówkę dotknął 21 razy. Jest różnica, prawda? Wprowadzając świeżego gracza, trener liczy na jego przebojowość, jakąś indywidualną akcję, wykorzystanie zmęczenia rywala. W Legii rezerwowy wchodzi na murawę i na tym kończy się jego rola. Ostatni raz, gdy piłkarz z ławki strzelił gola dla Mistrzów Polski miał miejsce jeszcze we wrześniu.
Czy winny jest temu dyrektor sportowy odpowiedzialny za letnie transfery, czy też trener(zy)? No cóż, problem wydaje się złożony. Po meczu z Napoli łatwo jest krytykować „głupotę” Josue, ale przecież ten sam zawodnik kilka dni temu był najlepszym piłkarzem Legii w meczu z Pogonią Szczecin. Miał 6 kluczowych podań, solidnie pracował na sytuacje kolegów. Kilka dni później zawalił mecz z Napoli.
Czy Legia wyjdzie z grupy w Lidze Europy?
Jeśli ogra Spartak, powinna być pewna minimum Ligi Konferencji. Napiszę więcej, polski zespół jest w stanie powalczyć o punkt z Leicester, ale musi zagrać jak dojrzały zespół, który nie popełnia dziecinnych błędów. Klub przeżywa trudne chwile, a w momentach kryzysu często odpowiedzialność biorą na siebie liderzy, potrafiący robić różnicę. Kimś takim po wczorajszym meczu wydawać się może Mladenovic. Niestety, reszta – nawet jeśli nie jest w formie nie może im przeszkadzać. Jeśli więc zespół chce gonić czołówkę w lidze, musi przestać strzelać sobie w stopę.
Dziś z jednej strony myśli o sprincie za Lechem, z drugiej potyka się o własne nogi. W tej chwili mogliby cieszyć się korzystnym wynikiem z Napoli, a przez indywidualne błędy znów muszą przełykać gorycz porażki.