Koszykówka w Polsce od zawsze utrzymuje się na pewnym, praktycznie stałym poziomie zainteresowania. W kraju, w którym prym wiedzie piłka nożna, a na pewnych etapach byliśmy świadkami fascynacji naprawdę wielu sportów, kosz płynie na podobnej fali bez większych zmian. W ostatnich latach jednak NBA zdecydowanie pikuje. Co jest problemem najlepszej ligi koszykarskiej na świecie? Dlaczego widzowie nie oglądają jej już tak często?
Brak nowych supergwiazd
Jak w każdym sporcie, NBA dopadła wreszcie zmiana warty. Karierę zakończył świętej pamięci Koby Bryant, u jej schyłku jest już LeBron James. Powoli z parkietem będę rozstawać się również Steph Curry czy James Harden. Postacie, które były niemal flagowymi reprezentantami dyscypliny i ludzie, z którymi wielu młodych adeptów mogło się utożsamiać. Dalej często wielu z nas łapie się na tym, że mecz Los Angeles Lakers odpala się głównie by oglądać niejako last dance wielkiego Lebrona.
Władze ligi przespały moment wykreowania nowych idoli. Wiele tematów, które skupia na sobie całe zainteresowania fanów, jest bardzo szybko wygaszanych. Ogromna wrzawa zrobiła się np. w kontekście syna L-traina, Bronniego. Temat został napompowany do granic możliwości, by następnie… pozwolono mu samoistnie wygasnąć. W taki sposób nie da się zbudować zainteresowania.
Here's Victor Wembanyama forcing 4 turnovers in 2 minutes, with only 1 of them showing up in the box score for him pic.twitter.com/lPfMPjlVHt
— Sportscasting NBA (@SportcastingNBA) February 19, 2025
Aktualna uwaga wielu widzów z całego świata skierowana jest na postać Victor Wembanyamy, który swoimi rozmiarami oraz statystykami szokuje niemal każdego. To tak naprawdę jedyna persona, mogąca skupiać na sobie światłe fleszy. Reszta młodszych graczy albo nie jest wystawiana na ekrany, albo nie potrafi wykreować samych siebie. To droga donikąd.
Show zamiast gry
W Ameryce wiele rzeczy to czysty showbiznes. Mecze nie skupiają się na samej grze, a wykreowaniu swoistego osobnego wydarzenia. Mnóstwo przerw między kwartami, tańce cheerleaderek, rozdawanie koszulek. To wszystko musi być fajne, gdy uczestniczysz w tym na żywo, prosto z hali. Problem pojawia się jednak, gdy ktoś z np. Europy chce oglądnąć sobie spotkanie w środku nocy. Nagle cztery kwarty, które powinny trwać niecałą godzinę, zmieniają się w dwu lub nawet trzy godzinny spektakl.
Do tego dochodzi kwestia często trudnych i męczących końcówek. Gdy obie ekipy są bliskie zwycięstwa, gra opiera się na faulach, braniu kolejnych time-outów oraz przedłużeniu tego wszystkiego do granic absurdu. Bardzo ciężko jest widzowi wytrwać w tym wszystkim, bo zamiast koszykówki, otrzymuje produkt, który nie zawsze go interesuje.
Mnóstwo rzutów za trzy punkty
Gdy dziesięć lat temu Golden State Warriors wchodzili do ligi ze swoimi unikatowymi rzutami za trzy, tylko dwie ekipy oddawały w lidze więcej, aniżeli 30 rzutów za trzy punkty na mecz. Wtedy dawało to efekt wow, jednak okazało się, że jest to również najbardziej skuteczna taktyka. To wszystko sprawiło, że wiele ekip z USA zaczęło grać podobnie. Efekt?
3 straight 3s in 48 seconds…
— NBA (@NBA) February 7, 2025
King Tings. 👑 https://t.co/gFQ5z9YmCi pic.twitter.com/E5wLd4rsQg
Aktualnie, aż 10 drużyn wykonuje średnio ponad 40 rzutów trzypunktowych na mecz. Oczywiście, czasami takie rzuty są imponujące, ale na dłuższą metę nie przyciąga to takiego zainteresowania. Gra pod koszem i wjazdy na obręcz to rzadkość i rarytas. Nieco inaczej próbowało grać w tamtym sezonie Detroit Pistons. Doprowadziło ich to do ostatniego miejsca w lidze (zasadniczo i tak tankowali, ale jednak) i najdłuższej serii przegranych meczów z rzędu w historii.
Ciężko jest bronić
W obecnej NBA trudno jest tak naprawdę grać dobrze w defensywie. Sędziowie raczej faworyzują grę ofensywną, często przymykając oko na jakieś kroki, błędy trzech sekund czy też faule w ataku. Granie pod swoim koszem nie raz jest trudniejsze, aniżeli znalezienie odpowiedniego miejsca do ataku.
To w teorii ma uatrakcyjnić grę. W praktyce jednak, często wywołuje frustracje, bo głośne nazwiska mogą więcej, a kibice widząc drugi, czwarty czy dziesiąty nieodgwizdany faul znanej postaci z przeciwnej drużyny, mogą wpadać w złość.
Aspektów, które powinno się i można poprawić w amerykańskiej koszykówce jest sporo. Mimo wszystko, dalej wielu z nas zarywa noce, aby śledzić poczynania swoich ulubionych zespołów. Wiele osób straszy, że NBA zamiera, ale tak naprawdę nie stanie się to nigdy. Sentyment i wiele innych rzeczy trzymają nas przy tej lidze a koniunktura kręci się dalej. Miejmy jedynie nadzieję, że władze ligi wpadną na parę rewolucyjnych pomysłów, bo nie można całe życie jechać na nostalgii.