Gdy Wolves awansowało do Premier League siedem lat temu, właściciele klubu nie kryli swoich ambicji. W ich wizji Wilki miały na stałe zagościć w ligowej czołówce i w ciągu kilku najbliższych sezonów zagrać w Lidze Mistrzów. Początkowo wszystko szło zgodnie z planem. W pierwszych dwóch kampaniach zespół prowadzony przez Nuno Espirito Santo zajmował siódme miejsce, gwarantujące grę w Lidze Europy. Wówczas można było uwierzyć, że zapowiedzi właścicieli nie są bujaniem w obłokach. W kolejnych latach Wolves zaczęło jednak osiągać coraz gorsze wyniki i obecnie, po słabym początku sezonu, są głównym kandydatem do spadku.
Konsekwentne osłabianie kadry
Główną przyczyną słabszych wyników Wolverhampton w ostatnich latach jest regularna sprzedaż najlepszych zawodników. Gdy Wolves grali jeszcze w Championship potrafili ściągnąć do klubu m.in. Rubena Nevesa, ówczesnego 20-latka, który miał za sobą debiut w seniorskiej reprezentacji Portugalii. Od razu po awansie z kolei do klubu trafili chociażby dwaj mistrzowie Europy z 2016 roku Joao Moutinho oraz Rui Patricio. Trudno nie odnieść wrażenia, że w pierwszym sezonie po awansie potencjał kadrowy Wolverhampton był wyższy niż w ostatnich latach. Właścicielom nie można zarzucić, że szczędzą grosza na wzmocnienia. Problem w tym, że większość tych transferów okazuje się przepłacona.
Ostatnim zawodnikiem, którego pozycja w światowej piłce byłaby podobna do tej, którą miał Joao Moutinho czy Rui Patricio w momencie, gdy trafiali na Molineux, był Matheus Cunha w lecie 2023 roku. W ciągu następnych dwóch sezonów Wilki nie potrafiły sprowadzić zawodnika o podobnym statusie. Przeważnie sięgali oni po graczy młodych, bez doświadczenia w Premier League, którzy często potrzebowali czasu na adaptację do wymagań nowej ligi. Przed obecnym sezonem Wolves stracili Matheusa Cunhę oraz Rayana Ait-Nouriego, dwóch kluczowych piłkarzy w ubiegłej kampanii. Rok wcześniej z kolei odeszli Pedro Neto oraz Max Kilman, również jedni z najważniejszych zawodników w zespole. Jak dotąd Wilkom nie udało się załatać luki po odejściach wspomnianej czwórki.
Wolves już kiedyś to przerabiali
Na korzyść Wolverhampton obecnie może działać chyba jedynie to, że mają doświadczenie odrabiania strat po słabych początkach sezonu. Przerabiali to zarówno w poprzednim sezonie, jak i trzy lata temu. W obu tych przypadkach ratunkiem okazywała się decyzja o zmianie trenera. Rok temu Gary’ego O’Neilla zastąpił Vitor Pereira. Portugalczyk przejmował zespół na przedostatnim miejscu z dorobkiem dziewięciu punktów po 16 meczach. Od momentu jego zatrudnienia do końca sezonu Wilki były dwunaste pod względem liczby zdobytych punktów. Trzy sezony temu ratownikiem okazał się z kolei Julen Lopetegui. Hiszpan przejmował zespół będący na ostatnim miejscu, a mimo to kończył rozgrywki na 13. lokacie. Za jego okres pracy Wolves byli jedenastym najlepiej punktującym zespołem.
W obu tych przypadkach warto jednak zwrócić uwagę, że poprawa wyników niekoniecznie szła w parze ze statystykami. O ile różnica w liczbie zdobytych punktów na mecz jest widoczna gołym okiem, tak pod względem punktów oczekiwanych niewiele się zmieniało. Według danych ze strony Understat za kadencji Pereiry średnia punktów oczekiwanych na mecz wzrosła tylko o 0,3. Pod wodzą Lopeteguiego z kolei była wręcz niewiele gorsza niż jego dwóch poprzedników. Wilki na początku sezonu punktowały gorzej niż wskazywały na to statystyki, a później następowało równanie do średniej. Oczywiście nie można odejmować zasług obu trenerom, jednak zaawansowane dane wskazywały, że prędzej czy później Wolves odbiją się od dna.
Niewiele nadziei na przyszłość
Na początku tego sezonu Wilki również punktują gorzej niż wskazują na to statystyki. Według modelu xG zasłużyli oni na około 7-8 punktów więcej niż mają w rzeczywistości. Nikt w lidze nie ma tak dużej różnicy na swoją niekorzyść. Teoretycznie więc w niedalekiej przyszłości szczęście powinno uśmiechnąć się do zespołu z Molineux. Z drugiej strony w tabeli punktów oczekiwanych gorsze jest tylko Burnley. Wilki nie mają więc szczęścia i „powinny” zdobyć więcej punktów, jednak miejsce w strefie spadkowej nie jest przypadkowe. Nowy trener, którym prawdopodobnie zostanie Rob Edwards, będzie musiał poprawić wiele elementów w grze zespołu.
Wszystkie te problemy nie zniknęły również w pierwszym meczu pod wodzą tymczasowego szkoleniowca Jamiego Collinsa. W starciu z Chelsea Wolves przyjęło defensywną strategię. Oddali piłkę rywalom, ustawiając się w niskim bloku w formacji 5-4-1 i zagęścili środkową strefę boiska. Dopóki Wilki mogły tak grać skutecznie neutralizowały ataki The Blues, nie dopuszczając ich do wielu groźnych okazji. Do przerwy remisowali 0:0, jednak problemem było to, że sami nie kreowali sobie praktycznie żadnych sytuacji.
Wilki broniły na tyle głęboko, że po odbiorze piłki nie były w stanie wyjść z szybkim atakiem i przenieść piłkę pod pole karne The Blues. Pierwszy strzał oddali oni dopiero w 60. minucie. W całym meczu tylko trzykrotnie uderzali na bramkę, a ich wskaźnik xG wyniósł 0,11. Organizacja gry w defensywie z kolei posypała się po pierwszym straconym golu, kiedy Wolves zmuszeni byli wyjść wyżej i bardziej się otworzyć, w wyniku czego Chelsea miała więcej przestrzeni do atakowania. W pierwszej połowie współczynnik xG The Blues wyniósł tylko 0,78, natomiast na koniec spotkania aż 3,98.
Trudniejszy sezon dla Wolves
Poprzedni sezon Wolves udało się przetrwać w elicie głównie dzięki słabości konkurencji. Wszyscy trzej beniaminkowie (Southampton, Ipswich i Leicester) nie przystawali do poziomu Premier League i szybko pożegnali się z ligą. Wilki, mimo słabego startu sezonu, nie musiały drżeć o pozostanie do samego końca sezonu. Ekipa Vitora Pereiry skończyła rozgrywki na 16. miejscu z przewagą aż siedemnastu punktów nad strefą spadkową. Niemniej jednak, przedostatnia bezpieczna pozycja oraz liczba punktów powinny być sygnałem do działania przed kolejnym sezonem, w którym beniaminkowie prawdopodobnie będą mocniejsi, a Tottenham czy Manchester United nie zanotują drugiego tak słabego sezonu.
I rzeczywiście w trwającym sezonie rywale są znacznie bardziej wymagający. Po 11 kolejkach Sunderland ma 19 punktów i jest na czwartym miejscu. Leeds oraz Burnley punktują znacznie gorzej, jednak wciąż znajdują się nad strefą spadkową. W trwającej kampanii beniaminkowie są znacznie silniejsi, o czym zresztą przekonała się ekipa Vitora Pereiry przegrywając wszystkie trzy starcia z tymi drużynami. W trwających rozgrywkach, aby pozostać w lidze będzie więc potrzebna znacznie większa liczba punktów niż w dwóch ostatnich. Wilki na ten moment do miejsca gwarantującego utrzymanie tracą aż osiem „oczek”, a ponadto mają najgorszy bilans bramkowy w lidze. Nawet tak spektakularne odrodzenie jak w poprzedniej kampanii czy trzy lata temu po zmianie trenera może nie zagwarantować im pozostania w elicie na kolejny rok.
